Dwaj pozostali strażnicy spojrzeli na niego ze zdumieniem. Czy naprawdę Nobby wymówił te słowa?
— Możecie obaj przestać. Niby czemu mam na pierwszy rzut oka nie poznać damy? Dała mi herbaty w filiżance cienkiej jak papier, ze srebrną łyżeczką w środku — wyjaśnił tonem człowieka, który wspiął się na społeczne wyżyny. — A ja jej oddałem, więc przestańcie się na mnie gapić!
— Co ty właściwie robisz w wolne wieczory? — zapytał Colon.
— Nie wasz interes.
— Naprawdę oddałeś jej łyżeczkę? — nie dowierzał Marchewa.
— Tak, do licha, oddałem!
— Baczność, chłopcy! — zawołał sierżant z ulgą. Przybysze wkroczyli do pokoju. Vimes obrzucił swoich ludzi zwykłym spojrzeniem pełnym rezygnacji i niesmaku.
— Mój oddział — wymamrotał.
— Wspaniali ludzie — pochwaliła lady Ramkin. — Weterani zaprawieni w bojach, co?
— Zaprawieni, owszem, często.
Lady Ramkin uśmiechnęła się zachęcająco. Ten uśmiech wzbudził dziwne poruszenie. Sierżant Colon niezwykłym wysiłkiem woli zdołał wypiąć pierś dalej niż brzuch. Marchewa przestał się garbić. Nobby aż wibrował, wyprężony jak struna, z rękami opuszczonymi wzdłuż boków, kciukami sterczącymi do przodu i ptasią piersią tak wydętą, że jego stopom groziło oderwanie się od podłogi.
— Zawsze wierzyłam, że możemy spać spokojnie, wiedząc, że ci dzielni ludzie nas strzegą — stwierdziła lady Ramkin, przechodząc statecznie po pokoju, niczym galeon sunący po falach. — A któż to taki?
Orangutanom trudno jest stanąć na baczność. Ciało potrafi opanować ogólną zasadę, ale skóra nie. Bibliotekarz starał się jednak, stając jak pełen szacunku snop na końcu szeregu i wykonując złożony salut, możliwyjedynie dla posiadaczy ręki długości czterech stóp.
— Jest w tajnej służbie, psze pani — wyjaśnił gładko Nobby. — Małpie Oddziały.
— Bardzo interesujące, doprawdy, bardzo interesujące. Jak długo już jesteście małpą, dobry człowieku?
— Uuk.
— Dobra robota. — Zwróciła się do Vimesa, który wyglądał na zdumionego. — Należy się panu pochwała. To świetni ludzie…
— Uuk.
— Antropoidy — poprawiła się lady Ramkin prawie bez zająk-nienia.
Przez chwilę strażnicy czuli się, jakby właśnie w pojedynkę podbili daleką prowincję. Czuli się mężni, jak by to zapewne określiła lady Ramkin, a co było o dobre kilka liter alfabetu odległe od tego, jak czuli się zwykle. Nawet bibliotekarz uznał się za wyróżnionego i przynajmniej raz pozostawił bez komentarza zwrot „dobry człowieku”.
Jakieś ciurkanie i ostry, chemiczny zapach, kazały im się rozejrzeć.
Zuch Bindle Puchogłaz ze zmieszaną, niewinną miną przykucnął na podłodze obok nie tyle plamy na dywanie, ile raczej dziury w podłodze. Wiło się nad nią kilka smużek dymu.
Lady Ramkin westchnęła.
— Proszę się nie martwić, psze pani — zawołał usłużnie Nobby. — Zaraz to sprzątniemy.
— Obawiam się, że często to robią, kiedy są podniecone…
— To piękny okaz — mówił dalej kapral, rozkoszując się świeżo opanowaną umiejętnością eleganckiej konwersacji. — Musi być pani z niego dumna.
— Nie należy do mnie — odparła. — Jest własnością kapitana Vi-mesa. Może was wszystkich. Rodzaj maskotki. Nazywa się Zuch Bin-dle Puchogłaz.
Zuch Bindle Puchogłaz, dzielnie znosząc brzemię imienia, zaczął obwąchiwać nogę od stołu.
— Przypomina mojego brata Errola — stwierdził Nobby, rozgrywając do końca rolę bezczelnego, wesołego i sympatycznego opryszka.
— Ma taki sam szpiczasty nos, za przeproszeniem szanownej pani.
Vimes spojrzał na zwierzaka, badającego swoje nowe mieszkanie, i wiedział, że teraz nieodwołalnie stał się Errolem. Mały smok na próbę odgryzł kawałek stołu, żuł go przez sekundę, wypluj, zwinął się w kłębek i zasnął.
— Niczego nie podpali? — zapytał lękliwie sierżant.
— Raczej nie — uspokoiła go lady Ramkin. — Chyba jeszcze nie odkrył, do czego służą przewody ogniowe.
— Ale w spaniu niczego więcej nie da się go nauczyć — dodał Vimes. — Może ktoś z moich ludzi wyjaśni…
— Uuk.
— Nie mówiłem do pana, sir. Co on tu robi?
— Tego… — zaczął pospiesznie sierżant Colon. — Ja, tego… nie było pana, kapitanie, i w ogóle, więc trochę nas brakowało… Mar-chewa powiedział, że to zgodne z prawem i… Odebrałem od niego przysięgę, sir. Od małpy, znaczy.
— Jaką przysięgę, sierżancie?
— Jako specjalnego funkcjonariusza, sir. — Colon zarumienił się. — No wie pan, sir. Coś w rodzaju straży obywatelskiej. Vimes rozłożył ręce.
— Specjalnego? Do licha, jest wyjątkowy! Bibliotekarz uśmiechnął się szeroko.
— Tylko chwilowo, sir — dukał Colon. — Na dany okres. Przyda się nam pomoc, sir… A on jest chyba jedynym, który nas lubi…
— Uważam, że to znakomity pomysł — oznajmiła lady Ramkin.
— Małpa świetnie się nada.
Vimes wzruszył ramionami. Świat i tak już oszalał. Co może się stać gorszego?
— Zgoda — powiedział. — W porządku. Poddaję się. Świetnie. Dajcie mu odznakę, chociaż niech mnie licho porwie, jeśli wiem, gdzie sobie ją przypnie. Cudownie! Tak! Dlaczego nie?
— Dobrze się pan czuje, kapitanie? — spytał Colon z troską.
— Świetnie! Świetnie! Witajcie w nowej Straży! — wolał Vimes, krążąc dookoła pokoju. — Doskonale! W końcu płacimy tyle co na fistaszki, więc czemu nie przyjąć małpisz…
Dłoń sierżanta z szacunkiem zasłoniła Vimesowi usta.
— Jedna sprawa, panie kapitanie — szepnął z naciskiem sierżant. — Nie wolno używać tego słowa, które się kończ)’ na „on”. To go denerwuje, sir. Nie może się powstrzymać, całkiem traci panowanie. To jak czerwona płachta na tego, jak mu tam… „Małpa” może być, ale nie to drugie. Ponieważ, sir, kiedy się zezłości, to nie idzie do kąta się dąsać, jeśli rozumie pan, co mam na myśli. Poza tym nie sprawia kłopotów, sir. Czy to jasne? Ma pan nie mówić „rnałpiszon”. A niech to…
Bracia byli zdenerwowani.
Słyszał, jak rozmawiają między sobą. Jak dla nich, wszystko działo się zbyt szybko. Sądził, że wprowadzi ich do spisku po trochu, nigdy nie zdradzając więcej, niż są w stanie przyjąć ich małe móżdżki, ale i tak ich przecenił. Potrzebowali silnej ręki. Silnej, ale sprawiedliwej.
— Bracia — rzekł Najwyższy Wielki Mistrz. — Czy Kajdany Prawdomówności zostały należycie wzmocnione?
— Co? — nie zrozumiał brat Strażnica. — Aha, Kajdany. Jasne. Wzmocnione. Jak należy.
— Czy Zwiastuny Przywołania są właściwie rozdzielone? Brat Tynkarz drgnął zakłopotany.
— Ja? Co? Och…Jasne, żaden problem. Rozdzielone. Oczywiście. Najwyższy Wielki Mistrz odczekał chwilę.
— Bracia — powiedział cicho. — Jesteśmy już tak blisko… Jeszcze tylko jeden raz. Tylko kilka godzin. Jeden raz, a świat będzie nasz. Czy mnie rozumiecie, bracia?
Brat Strażnica przestąpił z nogi na nogę.
— No… — zaczął. — To znaczy pewnie. Tak. Nie ma obaw)’. Popieramy was w stu dziesięciu procentach…
Zaraz powie „ale”, pomyślał Najwyższy Wielki Mistrz.
— …ale… No właśnie.
— …my, to znaczy my wszyscy, byliśmy… zaskoczeni trochę, bo wy, Mistrzu, jesteście tacy inni po każdym przywołaniu smoka, tak jakby…
— Oczyszczony — podpowiedział brat Tynkarz.
— …tak, mniej więcej. Tylko że to… — Brat Strażnica zmagał się z wężami frazeologii. — Tylko to jakby coś wam odbiera…