— Wysysa — wtrącił brat Tynkarz.
— Tak, właśnie tak, jak brat powiedział, więc my… No, może to trochę niebezpieczne…
— Jak gdyby pradawne istoty spoza Wymiarów wyrywały kawałki waszego żywego mózgu — podsumował brat Tynkarz.
— Ja nazwałbym to raczej paskudnym bólem głowy — stwierdził niepewnie brat Strażnica. — I żeśmy się zastanawiali, no wiecie, nad kosmiczną równowagą i całą resztą, no bo wiecie, weźmy tego biednego Szambownika. To jakby kara… Właśnie.
— To tylko zwariowany krokodyl schowany na kwietniku — odparł Najwyższy Wielki Mistrz. — Coś takiego mogło się zdarzyć każdemu. Ale rozumiem wasze uczucia.
— Naprawdę? — ucieszył się brat Strażnica.
— Oczywiście. Są całkiem naturalne. Nawet najwięksi magowie odczuwali pewien niepokój, kiedy podejmowali dzieło tak ogromne jak nasze. — Bracia wyprężyli się dumnie. Najwięksi magowie. To o nich, oczywiście. — Ale za kilka godzin wszystko dobiegnie końca i jestem pewien, że król wynagrodzi was hojnie. Czeka nas wspaniała przyszłość.
Normalnie to wystarczało. Dziś jednak było inaczej.
— Ale smok… — zaczął brat Strażnica.
— Nie będzie już żadnego smoka. Nie potrzebujemy go więcej. Posłuchajcie uważnie; to całkiem prosta sprawa. Chłopak będzie rniał cudowny miecz. Wszyscy wiedzą, że królowie mają cudowne miecze…
— To ten cudowny miecz, o którym nam opowiadaliście, tak?
— upewnił się brat Tynkarz.
— I kiedy ostrze dotknie smoka — podjął Najwyższy Wielki Mistrz — nastąpi… fiut!
— Tak, one tak robią — potwierdził brat Odźwierny. — Mój wujek kopnął kiedyś bagiennego smoka. Przyłapał go, jak wyjadał dynie na grządce. Niewiele brakowało, żeby stracił nogę.
Najwyższy Wielki Mistrz westchnął ciężko. Jeszcze parę godzin i koniec z tym wszystkim. Nie zdecydował, czy potem zostawić ich w spokoju — no bo kto im uwierzy? — czy też posłać gwardię, żeby aresztowała ich za śmiertelną głupotę.
— Nie — tłumaczył cierpliwie. — Chcę powiedzieć, że smok zniknie. Odeślemy go z powrotem. Koniec smoka.
— Czy ludzie nie zaczną czegoś podejrzewać? — zaniepokoił się brat Tynkarz. — Będą się spodziewać kawałów smoka rozrzuconych po mieście.
— Nie! — zawołał tryumfująco Najwyższy Wielki Mistrz. — Ponieważ jedno dotknięcie Mieczem Prawdy i Sprawiedliwości całkowicie zniszczy Nasienie Zła!
Bracia przyglądali mu się niepewnie.
— W każdym razie uwierzą w to — dodał. — Możemy w kluczowej chwili dostarczyć trochę mistycznego dymu.
— Łatwa rzecz, taki mistyczny dym — uznał brat Pałcy.
— I żadnych kawałków? — Brat Tynkarz był nieco rozczarowany. Brat Strażnica odchrząknął.
— Nie wiem, czy ludziom się to spodoba — rzekł. — Trochę za czysto, moim zdaniem.
— Posłuchajcie — warknął Najwyższy Wielki Mistrz. — Ludzie uwierzą we wszystko! Zobaczą to na własne oczy! Tak będą pragnąć zwycięstwa chłopca, że nawet się nie zastanowią! Możecie mi wierzyć! A teraz… Rozpocznijmy…
Skoncentrował się.
Tak, było łatwiej. Łatwiej za każdym razem. Wyczuwał łuski, czuł wściekłość smoka, kiedy sięgał do miejsca, gdzie odeszły smoki, by przejąć panowanie.
To była władza. I należała do niego.
Sierżant Colon skrzywił się z bólu.
— Au!
— Niech pan nie będzie dzieckiem — upomniała go wesoło lady Ramkin, dociągając bandaż wypraktykowanym gestem, przekazywanym z pokolenia na pokolenie kobiet rodu Ramkinów. — Prawie pana nie dotknął.
— I jest mu bardzo przykro — dodał surowo Marchewa. — Pokaż sierżantowi, jak ci przykro. No już!
— Uuk — rzekł zmieszany bibliotekarz.
— Niech mnie tylko nie całuje! — zawołał przerażony Colon.
— Jak pan myśli, czy podnoszenie kogoś za kostki i stukanie jego głową o podłogę kwalifikuje się jako napad na starszego stopniem? — zapytał Marchewa.
— Nie wnoszę oskarżenia — zapewnił szybko sierżant.
— Czy możemy wrócić do rzeczy? — wtrącił zniecierpliwiony Vi-mes. — Przekonamy się, czy Errol potrafi wywęszyć smocze legowisko. Lady Ramkin uważa, że warto spróbować.
— Znaczy, chce pan wykopać głęboką dziurę, zamocować kolce na ścianach, rozciągnąć linki potykacze, zainstalować wirujące ostrza napędzane energią wody, wsypać tłuczone szkło i wrzucić parę skorpionów, żeby złapać złodzieja, kapitanie? — Sierżant nie wykazywał entuzjazmu. — Au!
— Tak, i to szybko, zanim zapach się rozwieje. Sierżancie, przecież jest pan dorosłym mężczyzną!
— Świetny pomysł z wykorzystaniem Errola, jeśli wolno zauważyć, psze pani — pochwalił Nobby, a sierżant zarumienił się pod bandażem.
Vimes nie był pewien, jak długo wytrzyma z Nobbym, skoczkiem przez bariery społeczne.
Marchewa milczał. Stopniowo godził się z faktem, że chyba jednak nie jest krasnoludem, ale krasnoludzia krew płynęła mu w żyłach, zgodnie ze słynną zasadą rezonansu morficznego. Pożyczone geny mówiły, że sprawa nie będzie taka łatwa. Szukanie skarbu, nawet kiedy smoka nie ma w domu, to ryzykowne zajęcie. Zresztą na pewno by wiedział, że taki skarb jest w pobliżu. Obecność dużych ilości złota zawsze budziła u krasnoludów mrowienie dłoni, a jego nic nie mrowiło.
— Zaczniemy od tego muru na Mrokach — postanowił kapitan.
Sierżant Colon zerknął z ukosa na lady Ramkin i odkrył, że wobec takiego moralnego wsparcia nie potrafi okazać tchórzostwa. Zadowolił się krótkim:
— Czy to rozsądne, kapitanie?
— Oczywiście, że nie. Gdybyśmy byli rozsądni, nie trafilibyśmy do Straży.
— Brawo! To strasznie ekscytujące! — zawołała lady Ramkin.
— Myślę, że nie powinna pani iść z nami…
— Sybil, jeśli wolno…
— Ta okolica cieszy się złą sławą.
— Będę całkowicie bezpieczna z pańskimi ludźmi — oświadczyła. — Włóczędzy rozpłyną się jak lód, kiedy was zobaczą.
Nie nas, ale smoka, pomyślał Vimes. Rozpływają się, kiedy zobaczą smoka, i pozostawiają tylko cienie na murze. Kiedy zdawało mu się, że zwalnia albo traci zainteresowanie, przypominał sobie te cienie. I wtedy jakby płynny ogień ściekał mu po plecach. Takie rzeczy nie mają prawa się zdarzać. Nie w moim mieście.
W rzeczywistości Mroki były całkiem bezpieczne. Wielu ich lokatorów poszukiwało w tej chwili smoczego skarbu, a ci, którzy pozostali, zdradzali mniejszy niż zwykle entuzjazm do czajenia się w ciemnych zaułkach. Poza tym co bardziej rozsądni spośród nich pojmowali, że osaczona lady Ramkin każe im zapewne podciągnąć skarpety i zachowywać się rozsądnie — głosem tak nawykłym do posłuszeństwa, że prawdopodobnie wykonają jej polecenia. Mur wciąż nie został zburzony i prezentował swój straszny fresk. Errol obwąchał go, podreptał chwilę wzdłuż ulicy i zasnął.
— Nic z tego — stwierdził sierżant.
— Ale pomysł był dobry — dodał lojalnie Nobby.
— Może to z powodu deszczu i ludzi, którzy tędy chodzili — stwierdziła lady Ramkin.
Vimes podniósł smoka. I tak nie miał wielkich nadziei. Po prostu lepsze to, niż nic nie robić.
— Wracajmy — zaproponował. — Słońce już zaszło.
Szli w milczeniu. Smok poskromił nawet Mroki, myślał Vimes. Chociaż go tu nie ma, wziął w posiadanie całe miasto. Lada dzień ludzie zaczną przywiązywać dziewice do skał.