Smok to metafora całej przeklętej ludzkiej egzystencji. Jakby sam w sobie nie był paskudny, to jeszcze jest wielki, gorący i lata.
Wyjął z kieszeni klucz do nowej kwatery. Kiedy męczył się z zamkiem, Errol zbudził się i zaczął skowyczeć.
— Nie teraz — mruknął Vimes. Coś zakłuło go w boku. Noc ledwie się zaczęła, a on już czuł się zmęczony.
Dachówka zsunęła się z dachu i roztrzaskała na bruku tuż obok.
— Kapitanie — syknął sierżant Colon.
— Co?
— On jest na dachu.
Coś w głosie sierżanta przebiło się przez zniechęcenie Vimesa. Ten głos nie był podekscytowany. Nie był przestraszony. Miał ton tępej, lodowatej grozy.
Podniósł głowę. Errol zaczął wyrywać mu się spod pachy.
Smok — ten smok — z zaciekawieniem spoglądał znad rynny. Samą głowę miał wyższą niż człowiek. W oczach — wielkości bardzo dużych oczu i barwy przyćmionej czerwieni — błyszczała inteligencja nie mającą nic wspólnego z ludzkimi istotami. Przede wszystkim była o wiele starsza. Ta inteligencja od dawna smażyła się w przebiegłości i marynowała w sprycie w czasach, kiedy grupa prawie małp zastanawiała się jeszcze, czy pozycja dwunożna jest obiecującym pomysłem. Taka inteligencja nie uznawała, a nawet nie rozumiała sztuki dyplomacji.
Smok nie bawił się z człowiekiem i nie stawiał zagadek. Pojmował za to doskonale arogancję, siłę i okrucieństwo. Gdyby tylko mógł, spaliłby człowieka na popiół. Bo to lubił.
W tej chwili był bardziej nawet zły niż zwykle. Wyczuwał coś za oczami: maleńki, słaby, nadęty zarozumiałością obcy umysł. Ten umysł doprowadzał go do pasji, niby swędzenie w miejscu, którego nie można podrapać. Ten umysł zmuszał smoka do robienia rzeczy, których nie chciał robić… i powstrzymywał od tego, na co miał wielką ochotę.
W tej chwili czerwone oczy skupiały wzrok na Errolu, który szarpał się gorączkowo. Vimes uświadomił sobie, że jedynym, co dzieli go od miliona stopni żaru, jest niejasne zainteresowanie olbrzyma, dlaczego właściwie trzyma pod pachą mniejszego smoka.
— Nie rób żadnych gwałtownych ruchów — odezwał się zza jego pleców głos lady Ramkin. — I nie okazuj lęku. One zawsze wiedzą, kiedy człowiek się boi.
— Czy ma pani jeszcze jakąś dobrą radę? — zapytał powoli Vi-mes, starając się mówić bez poruszania wargami.
— Na ogół pomaga łaskotanie za uszami.
— Aha…
— Albo głośne, surowe „Nie!” i zabranie im miski zjedzeniem.
— Tak?
— Można też przyłożyć mu w nos zwiniętym w rulon papierem, ale robię to tylko w wyjątkowych przypadkach.
W powolnym, jaskrawym, rozpaczliwym świecie, jaki zamieszkiwał w tej chwili Vimes, a który zdawał się obracać wokół odległych ledwie o kilka łokci przepastnych nozdrzy, zabrzmiał cichy, syczący odgłos.
Smok nabierał tchu.
Potem przestał. Vimes patrzył w ciemność przewodów ogniowych i myślał, czy cokolwiek zobaczy. Czy zabłyśnie maleńka biała iskra, zanim go całego pochłonie płomienna burza?
W tej właśnie chwili zagrał róg.
Zaskoczony smok podniósł łeb i wydał dźwięk brzmiący w pewnym sensie pytająco, choć jednocześnie nie będący słowem.
Róg zagrał znowu. Budził liczne echa, z pozoru żyjące własnym życiem. Brzmiał jak wyzwanie. Jeśli nim nie był, to dmący w róg wkrótce znajdzie się w kłopotach, ponieważ smok obrzucił Vimesa wrogim spojrzeniem, rozwinął gigantyczne skrzydła, skoczył ciężko w powietrze i — wbrew wszelkim zasadom aeronautyki — pofrunął wolno w kierunku źródła dźwięku.
Nic na świecie nie powinno latać w ten sposób. Skrzydła uderzały z łoskotem gromu, ale smok sunął, jakby od niechcenia wiosłował w powietrzu. Jego ruch sugerował, że gdyby przestał machać, po prostu szybowałby dalej i w końcu się zatrzymał. Unosił się, nie leciał. Jak na stworzenie wielkości stodoły i okryte pancerną skórą, była to niezwykła sztuka.
Przesunął się nad ich głowami niczym barka. Zmierzał do Placu Pękniętych Księżyców.
— Za nim! — krzyknęła lady Ramkin.
— To nie w porządku, że on sobie tak lata — stwierdził Marchewa. — Jestem pewien, że znajdę coś na ten temat w Prawach Czarno-księstwa. — Sięgnął po notatnik. — W dodatku uszkodził dach. Zbiera sobie te wykroczenia, nie ma co.
— Dobrze się pan czuje, kapitanie? — zapytał Colon.
— Patrzyłem mu w głąb nosa — odparł rozmarzonym głosem Vi-mes. Skupił wzrok na zatroskanej twarzy sierżanta. — Gdzie się podział? — zapytał.
Colon wskazał ręką.
Vimes spojrzał gniewnie na niknącą ponad dachami sylwetkę.
— Za nim! — rozkazał.
Róg zagrał znowu.
Inni także spieszyli na plac. Smok dryfował ponad nimi niczym rekin, który machając od niechcenia ogonem, sunie w stronę zabłąkanego dmuchanego materaca.
— Jakiś wariat chce z nim walczyć! — domyślił się Nobby.
— Tak myślałem, że w końcu ktoś spróbuje — odparł Colon. — Biedaczysko, upiecze się we własnej zbroi.
Taka też była chyba opinia ludzi zebranych na placu. Mieszkańcy Ankh-Morpork mieli spokojny, rzeczowy punkt widzenia na rozrywkę. Co prawda wszyscy chcieliby obejrzeć zabitego smoka, ale z zadowoleniem przyjmą zamiast tego widok człowieka upieczonego żywcem we własnej zbroi. Nieczęsto widuje się kogoś upieczonego żywcem we własnej zbroi. Przez długie lata będzie co opowiadać dzieciom.
Vimesa popychano i potrącano w tłumie. Coraz więcej ludzi wlewało się na Plac Pękniętych Księżyców.
Róg zatrąbił trzecie wyzwanie.
— To ślimaczy róg — oświadczył Colon z miną znawcy. — Jak toksyna, tylko głębszy.
— Jest pan pewien, sierżancie? — upewnił się Nobby.
— Jasne.
— To musiał był bardzo wielki ślimak.
— Orzeszki! Figginy! Gorące kiełbaski! — zajęczał jakiś głos za ich plecami. — Witajcie, chłopcy. Kłaniam się nisko panu kapitanowi. Wszyscy razem w obliczu śmierci, co? Proszę się poczęstować kiełbaską. Na koszt firmy.
— Co się tu dzieje, Gardło? — zapytał Vimes, trzymając się tacy handlarza. Na placu było coraz tłoczniej.
— Jakiś dzieciak przybył do miasta i powiedział, że zabije smoka — wyjaśnił Gardło Sobie Podrzynam. — Mówi, że ma czarodziejski miecz.
— A czarodziejską skórę?
— Brak panu romantycznej duszy, kapitanie. — Dibbler zdjął z maleńkiej patelni bardzo gorący widelec i ukłuł nim w siedzenie tęgą kobietę, zastawiającą mu drogę. — Proszę się odsunąć, moja damo, handel jest krwią tego miasta. Dziękuję. Oczywiście — podjął — zgodnie z tradycją powinna tu stać dziewica przykuta łańcuchem do skały. Ale ciotka odmówiła. Z niektórymi nie można dojść do ładu. Nie mają wyczucia sytuacji. Ten chłopak twierdzi też, że jest prawowitym dziewicem.
Vimes pokręcił głową. Świat wyraźnie tracił rozsądek.
— Chyba nie zrozumiałem — wyznał.
— Dziewicem — powtórzył cierpliwie Gardło. — No wie pan. Dziewicem tronu.
— Jakiego tronu?
— Tronu Ankh.
— Jakiego tronu Ankh?!
— No, wie pan. Królowie i różni inni. — Gardło zadumał się nieco. — Szkoda, że nie wiem, jak, u licha, ma na imię. Zamówiłem u Płomiennego, tego trolla, trzy grosy kubków koronacyjnych; czeka mnie ciężka robota z domalowywaniem imienia. Zamówi pan dwa, kapitanie? Jak dla pana, dziewięćdziesiąt pensów i naprawdę, gardło sobie podrzynam.
Vimes zrezygnował i ruszył z powrotem przez tłum, wykorzystując Marchewę jako latarnię morską. Młodszy funkcjonariusz wystawał ponad głowami, a reszta oddziału cumowała do niego.