— Wszyscy powariowali! — zawołał Vimes. — Co się tam dzieje, Marchewa?
— Na środku placu stoi jakiś chłopak na koniu. Ma taki błyszczący miecz, wie pan. W tej chwili właściwie nic nie robi. Vimes przecisnął się w sąsiedztwo lady Ramkin.
— Królowie — wysapał. — W Ankh. I trony. Są?
— Co? A tak. Kiedyś byli — przyznała lady Ramkin. — Setki lat temu. Bo co?
— Jakiś dzieciak twierdzi, że jest dziedzicem tronu.
— Zgadza się — potwierdził Gardło, który podążał za Vimesem w nadziei na finalizację sprzedaży. — Wygłosił długą mowę o tym, jak to zabije smoka, obali uzurpatorów i naprawi wszelkie krzywdy. Wszyscy wiwatowali. Gorące kiełbaski, dwie za dolara, zrobione z prawdziwej świni; może kupi pan jedną dla damy?
— Czy mówi pan o wieprzowinie? — zapytał Marchewa, zerkając na lśniące kiełbaski.
— Kwestia nazwy, kwestia nazwy — odpowiedział szybko Gardło. — Ale z pewnością są to świńskie produkty. Z prawdziwej świni.
— W tym mieście wszyscy wiwatują na cześć każdego, kto wygłasza mowę — burknął Vimes. — To jeszcze nic nie znaczy.
— Kupujcie świńskie kiełbaski, pięć za dwa dolary! — zawołał Gardło, który nigdy nie pozwalał, by rozmowa przeszkodziła mu w handlu. — Taka monarchia może być dobra dla interesów. Świńskie kiełbaski! Świńskie kiełbaski! W bułce! I naprawa wszelkich krzywd. Uważam, że to bardzo rozsądna idea. Z cebulą!
— Czy wolno mi zaproponować pani kiełbaskę? — odezwał się Nobby.
Lady Ramkin spojrzała na tacę zawieszoną na szyi Gardła. Tysiące lat wychowania przyszly z pomocą i na jej twarzy pojawiła się tylko delikatna sugestia zgrozy.
— Och, smakowicie wyglądają. Cóż za doskonałe danie.
— Czy wytwarzają je mnisi na jakiejś tajemniczej górze? — spytał Marchewa.
Gardło rzucił mu niechętne spojrzenie.
— Nie — odparł pobłażliwie. — Wytwarzają je świnie.
— Jakie krzywdy? — nie ustępował Vimes. — No, wytłumacz mi. Jakie krzywdy on chce naprawiać?
— No… Są na przykład te, no, podatki. — Gardło miał dość przyzwoitości, by zrobić zakłopotaną minę. W jego świecie płacenie podatków zdarzało się tylko innym.
— To prawda — wtrąciła się stojąca obok starsza kobieta. — I jeszcze w moim domu potwornie cieknie rynna, a właściciel nic nie robi. To krzywda.
— I przedwczesna łysina — dodał mężczyzna przed nią. — To też krzywda.
— Król znajdzie na to radę, to pewne — stwierdził inny proto-monarchista.
— Zupełnym przypadkiem — rzekł Gardło, szperając w swoim worku — została mi jedna butelka tej oto przedziwnej maści, wytwarżanej… — zerknął gniewnie na Marchewę — …przez starożytnych mnichów, żyjących na górze…
— Nie mogą się kłócić — ciągnął monarchista. — Po tym się poznaje, że pochodzą z królewskiego rodu. Zupełnie nie są do tego zdolni. To ma jakiś związek z łaskawością.
— Dziwne — uznała kobieta z cieknącą rynną.
— Są też pieniądze — mówił dalej monarchista, zadowolony z powszechnego zainteresowania. — Oni ich nie noszą. Po tym zawsze można poznać króla.
— Dlaczego? Przecież nie są ciężkie — zdziwił się mężczyzna, który rzadkie włosy rozkładał na czaszce niby resztki pobitej armii. — Ja tam mogę nosić choćby setki dolarów. Żaden problem.
— Pewnie kiedy się jest królem, ręce człowiekowi słabną — stwierdziła z mądrą miną kobieta. — To chyba od machania.
— Zawsze uważałem… — monarchista wyjął fajkę i zaczął ją nabijać spokojnymi gestami człowieka, który zamierza wygłosić wykład — …że największym problemem królowania jest ryzyko, że ktoś nakłuje waszą córkę.
Zawiesił głos.
— A ona zapadnie w sen na sto lat — dokończył beznamiętnie.
— Aha… — odpowiedzieli pozostali, nie wiadomo czemu z ulgą.
— Zużywa się też sporo ziarnek grochu — dodał.
— No tak, na to nie ma rady — zgodziła się niepewnie kobieta.
— I trzeba ciągle na nich spać — dodał monarchista.
— Nie wspominając już o setkach materacy.
— Właśnie.
— Naprawdę? Chyba mógłbym mu je załatwić w cenach hurtowych — obiecał Gardło. Zwrócił się do Vimesa, który przysłuchiwał się tej rozmowie z kamienną twarzą. — Widzi pan, kapitanie? A pan znajdzie się pewnie w Straży Królewskiej. Dostanie pan pióropusz na hełm.
— Ech, gala… — Monarchista machnął fajką. — Bardzo ważna. Wszystkie te defilady i parady…
— Za darmo?
— Chyba… Ale za prawne to pewnie jednak trzeba płacić.
— Wszyscy powariowaliście! — nie wytrzymał Vimes. — Nic o nim nie wiecie, a przecież jeszcze nawet nie wygrał!
— To zwykła formalność — uspokoiła go kobieta.
— Przecież ma walczyć ze smokiem ziejącym ogniem! — tłumaczył Vimes, wspominając straszliwe nozdrza. — A to tylko chłopak na koniu, na miłość bogów!
Gardło stuknął go lekko w pancerz.
— Nie ma pan serca, kapitanie — rzekł. — Kiedy obcy przybywa do miasta będącego na łasce smoka i wyzywa go z błyszczącym mieczem w dłoni, no cóż, jest tylko jeden możliwy wynik, prawda? To pewnie przeznaczenie.
— Na łasce smoka?! — krzyknął Vimes. — Na łasce?! Ty złodziejski draniu, Gardło, przecież jeszcze wczoraj sprzedawałeś pluszowe smoki dla dzieci!
— Interes to interes, kapitanie. Nie ma się o co denerwować.
Wściekły i ponury Vimes wrócił do swoich ludzi. Cokolwiek by mówić o mieszkańcach Ankh-Morpork, zawsze byli ludźmi gorąco niezależnymi; dla nikogo nie rezygnowali ze swego prawa, by rabować, kraść, sprzeniewierzać i mordować jak równi równych. Zdaniem Vimesa, było to absolutnie słuszne. Nic nie różniło od siebie najbogatszego z ludzi i najnędzniejszego z żebraków — tyle że ten pierwszy miał mnóstwo pieniędzy, jedzenia, pięknych ubrań, i jeszcze zdrowie na dodatek. Ale przynajmniej nie był w niczym lepszy. Tylko bogatszy, grubszy, potężniejszy, lepiej ubrany i zdrowszy. I tak to trwało już od setek lat.
— A teraz wystarczyło im powąchać gronostajowy płaszcz i wszyscy stracili rozum — mruczał do siebie.
Smok powoli i czujnie krążył nad placem. Vimes wyciągnął szyję, by spojrzeć ponad głowami gapiów.
Rozmaite drapieżniki mają sylwetkę ofiary niemal wytrawioną w podświadomości. Możliwe, że kształt kogoś na koniu, z mieczem w ręku, wywołał ruch kilku trybów w mózgu smoka. Bestia okazywała silne, ale ostrożne zainteresowanie.
Vimes wzruszył ramionami.
— Nie wiedziałem nawet, że byliśmy królestwem.
— Nie byliśmy od wielu stuleci — odparła lady Ramkin. — Królów wypędzono i bardzo dobrze się stało. Potrafili być okropni.
— Ale pani pochodzisz z wyt… z arystokratycznej rodziny. Myślałem, że będzie pani wspierać królów.
— Niektórzy byli strasznymi draniami — stwierdziła swobodnie. — Żony po całym mieście, ucinanie ludziom głów, bezsensowne wojny… Jedli nożem, nie całkiem ogryzione kości rzucali za siebie i tak dalej. Nie z naszej sfery, wcale.
Tłum ucichł. Smok przeleciał na koniec placu i niemal znieruchomiał w powietrzu, jeśli nie liczyć powolnego ruchu skrzydeł.
Vimes poczuł, jak coś drapie go w plecy, a potem nagle Errol usiadł mu na ramieniu, ściskając je tylnymi łapami. Jego krótkie skrzydła uderzały w tym samym rytmie co u większego egzemplarza. Syczał cicho. Oczy wpatrywały się nieruchomo w zawieszonego nad ziemią olbrzyma.