Выбрать главу

Odebrano jej świat.

W gadzich synapsach smoczego umysłu zatliła się sugestia, że może świat ten można odzyskać. Smoka ktoś przywołał, a potem pogardliwie odesłał z powrotem. Ale może pozostał trop, zapach, nitka prowadząca na niebo…

Może ścieżka myśli…

Smok przywołał tamten umysł. Rozdrażniony głos, tak przekonany o swej znikomej ważności, umysł podobny do smoczego, ale na maleńką, malutką skalę.

Aha…

Rozprostował skrzydła.

* * *

Lady Ramkin przygotowała sobie filiżankę kakao i słuchała deszczu bulgoczącego w rynnach. Zrzuciła znienawidzone taneczne buciki, które — nawet ona była skłonna to przyznać — wyglądały jak para różowych kajaków. Ale nobblyess obligay, jak powiedziałby ten zabawny sierżant, a jako ostatnia przedstawicielka jednego z najstarszych rodów Ankh-Morpork, musiała iść na bal zwycięstwa. Musiała okazać dobrą wolę.

Lord Vetinari rzadko urządzał bale. Była nawet piosenka na ten temat. Ale teraz bale miały się odbywać bez przerwy.

Nie znosiła bali. Jako rozrywka nie mogły się równać z zabawą ze smokami. Bawiąc się ze smokami, człowiek wiedział, na czym stoi. Nie było mu gorąco, nie czerwienił się, nie musiał jeść jakichś głupich przekąsek na patyczku ani nosić sukni, w której wyglądał jak chmura pełna cherubinów. Małych smoków nie obchodziło, jak człowiek wygląda, pod warunkiem że trzyma w ręku miskę zjedzeniem. Właściwie to zabawne. Zawsze sądziła, że przygotowanie balu zajmuje tygodnie, nawet miesiące. Zaproszenia, dekoracje, kiełbasa na słupach, upiorne nadzienie z kurczaka do wtłaczania w te małe pojemniki z ciasta… A tutaj wszystko odbyło się w parę godzin, jakby ktoś był przygotowany. Najwyraźniej cud kuchenny. Zatańczyła nawet z nowym — z braku lepszego słowa — królem. Rzucił jej kilka uprzejmych słów, chociaż były dość przytłumione.

A jutro koronacja. Można by się spodziewać, że będą to ustalać miesiącami.

Wciąż o tym rozmyślała, mieszając smokom wieczorną karmę z oleju skalnego i torfu, przyprawionych krystaliczną siarką. Nie zdjęła nawet balowej sukni, narzuciła tylko na wierzch ciężki fartuch, włożyła rękawice i hełm, ściągnęła na twarz przyłbicę i w deszczu, z wiadrami w rękach, pobiegła do szopy.

Zauważyła to, kiedy tylko otworzyła drzwi. Normalnie smoki witały jedzenie piskami, gwizdami i krótkimi rozbłyskami ognia.

Teraz siedziały nieruchomo w klatkach, czujne i milczące, wpatrując się w sufit.

Trochę się wystraszyła. Brzęknęła wiadrami.

— Nie ma się czego bać! Wielki brzydki smok nie wróci! — zawołała wesoło. — Bierzcie się do jedzenia, kochane!

Jeden czy drugi rzucił jej krótkie spojrzenie, po czym wrócił do…

Do czego? Wcale nie były przestraszone. Tylko bardzo, bardzo skupione. Jak podczas czuwania. Czekały, aż coś się zdarzy.

Znowu zamruczał grom.

Kilka minut później pędziła już w stronę mokrego od deszczu miasta.

* * *

Są takie piosenki, których nigdy nie śpiewa się na trzeźwo. Na przykład ta o młodym bosmanie albo wszystkie zaczynające się od „Szedłem sobie raz przez…”. W okolicach Ankh-Morpork ulubioną była „Laska Maga Ma na Czubku Gałkę”.

Strażnicy byli pijani. A przynajmniej dwóch na trzech strażników. Marchewa został namówiony do skosztowania piwa, ale mu nie smakowało. Poza tym nie znał wszystkich słów, a wielu z tych, które znał, i tak nie rozumiał.

— Aha, już wiem — stwierdził po dłuższej chwili. — To taka zabawna gra słów, tak?

— Niby… — rzekł Colon, w zadumie spoglądając na ciągnącą od Ankh gęstą mgłę. — W takich chwilach żałuję, że stary…

— Niech pan tego nie mówi — przerwał mu Nobby, kołysząc się lekko. — Zgodził się pan, że nie będziemy o nim wspominać, bo to i tak nie pomoże.

— To jego ulubiona piosenka — ciągnął smutnie Colon. — Był całkiem niezłym tenorem.

— Panie sierżancie…

— Był prawym człowiekiem, ten nasz Gaskin.

— Nic na to nie mógł poradzić — mruknął Nobby.

— Ale my mogliśmy — stwierdził Colon. — Mogliśmy biec szybciej.

— A co się stało? — chciał wiedzieć Marchewa.

— Umarł — wyjaśnił Nobby. — Zginął podczas spełniania obowiązków.

— Mówiłem mu… — Sierżant pociągnął z butelki, którą zabrał ze sobą do towarzystwa. — Mówiłem. Wolniej, powtarzałem. Zrobisz sobie krzywdę. Nie wiem, co w niego wstąpiło, że tak pędził na przedzie.

— Uważam, że to wina Gildii Złodziei — oznajmił Nobby. — Żeby takich ludzi puszczać na ulice…

— Był taki facet, rozumiesz; pewnej nocy zobaczyliśmy, że dokonuje kradzieży. Na naszych oczach! Kapitan Vimes mówi: „Chodźmy”, więc pobiegliśmy. Ale, rozumiesz, nie wolno biec za szybko. Bo jeszcze możesz kogoś złapać. A takie łapanie ludzi sprowadza kłopoty…

— Nie lubią tego — wtrącił Nobby. Zamruczał grom i zastukały krople deszczu.

— Nie lubią — zgodził się Colon. — A Gaskin całkiem o tym zapomniał, biegł szybko, skręcił za róg i tam czekał już ten facet z paroma kolegami…

— Właściwie to umarł na serce — dodał Nobby.

— No. Wszystko jedno. I tak skończył. Kapitan Vimes bardzo się tym zmartwił. W Straży nie wolno szybko biegać, mój chłopcze — pouczył Marchewę sierżant. — Można być szybkim strażnikiem albo starym strażnikiem, ale nigdy nie będziesz szybkim starym strażnikiem. Biedny Gaskin.

— Nie powinno tak być — oświadczył Marchewa. Colon pociągnął z butelki.

— Ale tak jest — odpowiedział.

Deszcz stukał mu o hełm i ściekał po twarzy.

— Ale nie powinno — upierał się Marchewa.

— Ale jest — zapewnił go Colon.

* * *

Ktoś jeszcze w mieście się niepokoił: bibliotekarz. Sierżant Colon dał mu odznakę. Bibliotekarz obracał ją w swych wielkich, delikatnych dłoniach i nadgryzał ostrożnie.

Nie o to chodziło, że miasto zyskało nagle króla. Orangutany są tradycjonalistami, a czy może być coś bardziej tradycyjnego niż król? Ale lubią także mieć wszystko uporządkowane, a tutaj nie wszystko było w porządku. A raczej było za bardzo w porządku. Nieznani dziedzice tronów nie rosną na drzewach. Wiedział o tym dobrze.

Poza tym nikt nie szukał książki. Tak to jest z priorytetami u ludzi.

Książka jest kluczem do wszystkiego. Tego był pewien. No cóż, istniał tylko jeden sposób przekonania się, co w niej zapisano. Bardzo niebezpieczny sposób, ale bibliotekarz przez cały dzień podążał ścieżkami ryzyka.

W ciszy uśpionej Biblioteki otworzył biurko i z najgłębszych zakamarków wydobył małą latarnię, specjalnie zbudowaną, by nie dopuszczać do odsłonięcia nagiego płomienia. Nigdy dość ostrożności, kiedy wokół leży tyle papieru…

Wziął także torbę orzeszków i — po namyśle — duży kłębek sznurka. Odgryzł kawałek i niczym talizman zawiesił sobie na szyi odznakę. Potem przywiązał koniec do biurka i — po chwili kontemplacji — podreptał między regały, ciągnąc sznurek za sobą.

Wiedza to potęga…

Sznurek był ważny. Po chwili bibliotekarz zatrzymał się i skoncentrował całą swą moc bibliotekarstwa.

Potęga to energia…

Ludzie czasem są głupi. Uważają, że Biblioteka to miejsce niebezpieczne z powodu wszystkich magicznych książek. To prawda, ale jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc w multiversum czynił ją prosty fakt, że była biblioteką.