Wydawało mu się rzeczą całkiem logiczną, że skoro istnieją przejścia na zewnątrz półek, powinny też istnieć przejścia między samymi książkami, korytarze samą masą słów stwarzane z kwantowych zmarszczek. Zza niektórych pólek dochodziły dziwne odglosy i wiedział, że gdyby delikatnie wyjął jedną czy dwie książki, zajrzałby do innych bibliotek pod innym niebem.
Książki zaginają czasoprzestrzeń. Powodem, dla którego właściciele wspomnianych już ciasnych antykwariatów zawsze sprawiają wrażenie ludzi trochę nie z tego świata, jest to, że wielu z nich rzeczywiście stamtąd pochodzi. Zabłąkali się do nas, skręcając nie w tę stronę we własnym antykwariacie w świecie, gdzie na nogach przez cały czas wypada nosić bambosze, a sklep otwierać tylko wtedy, kiedy ma się ochotę. W L-przestrzeń każdy zanurza się na własne ryzyko.
Najstarsi bibliotekarze jednak, kiedy wykazali już swoją wartość, dokonując jakiegoś bohaterskiego bibliotekarskiego czynu, przyjmowani są do tajnego związku i nauczani sztuki przetrwania poza Półkami, Które Znamy.
Bibliotekarz opanował ją doskonale, ale za to, czego w tej chwili próbował, zostałby z pewnością usunięty nie tylko z tajnego związku, ale i spośród żywych.
Wszystkie biblioteki są połączone z L-przestrzenią. Wszystkie. A bibliotekarz, kierując się znakami książek wyrytymi na regałach przez dawnych wędrowców, kierując się zapachem, kierując się nawet syrenim szeptem nostalgii, zdążał ku jednej z nich, bardzo szczególnej.
Tylko jedno go pocieszało: jeśli mu się nie uda, nigdy się o tym nie dowie.
Na ziemi smok wyglądał gorzej. W powietrzu był żywiołem, pełnym gracji nawet wtedy, kiedy starał się wypalić człowieka do butów. Na ziemi stawał się tylko strasznie wielkim zwierzęciem.
Jego ogromna głowa uniosła się na tle szarości świtu. Lady Ramkin i Vimes wyjrzeli ostrożnie zza poidła. Vimes zaciskał palcami pysk Errola. Mały smok piszczał jak zbity szczeniak i próbował się wyrwać.
— Wspaniała bestia — stwierdziła lady Ramkin głosem, który uważała prawdopodobnie za szept.
— Wolałbym, żeby przestała pani to powtarzać.
Rozległ się zgrzyt — to smok ciągnął swe cielsko po bruku.
— Wiedziałem, że go nie zabił — syknął Vimes. — Nie było żadnych kawałków. Wszystko rozegrało się zbyt czysto. Założę się, że ktoś go gdzieś odesłał, używając magii. Proszę na niego spojrzeć! Jest przecież niemożliwy! Potrzebuje magii do życia!
— O co panu chodzi, kapitanie? — spytała lady Ramkin, nie odrywając spojrzenia od pancernych boków.
O co mu chodziło? O co? Zastanowił się szybko.
— Chodzi mi o to, że taki smok nie jest fizycznie możliwy — wyjaśnił. — Coś tak ciężkiego nie może latać ani ziać ogniem. Mówiłem przecież.
— Wygląda na rzeczywistego. Wie pan, stworzenia magiczne powinny chyba prześwitywać.
— Jest rzeczywisty. Rzeczywisty jak licho — mruknął z goryczą Vimes. — Ale przypuśćmy, że potrzebuje magii tak jak my… jak my… słońca? Albo pożywienia?
— Sugeruje pan, że jest taumatożercą?
— Chcę powiedzieć, że zjada magię i tyle. — Vimes nie odebrał klasycznego wykształcenia. — Proszę pomyśleć: gdyby wśród tych smoków bagiennych, zawsze na skraju wyginięcia, w prehistorycznych czasach któryś z nich nauczył się korzystać z magii?
— Kiedyś sporo było naturalnej magii — stwierdziła po namyśle lady Ramkin.
— No właśnie. W końcu różne stworzenia używają powietrza albo morza. Jeśli jest pod ręką jakieś naturalne źródło, ktoś z niego skorzysta. Wtedy nie musi się przejmować złym trawieniem, ciężarem ani wielkością skrzydeł, ponieważ wszystko to rozwiąże magia. O!
Ale musi jej być dużo, pomyślał. Nie był pewien, ile magii potrzeba do takiej zmiany świata, żeby tony opancerzonego cielska mogły śmigać po niebie jak jaskółka. Ale był pewien, że dużo.
Wszystkie te kradzieże… Ktoś dokarmiał smoki.
Zerknął na gmach Biblioteki Niewidocznego Uniwersytetu, pełnej magicznych ksiąg — największy na Dysku zbiór wydestylowa-nej mocy magicznej.
A teraz smok nauczył się żywić samodzielnie.
Nagle uświadomił sobie, że lady Ramkin się poruszyła. Z przerażeniem zobaczył, że kroczy w kierunku smoka, wysuwając podbródek niczym kowadło.
— Co pani wyprawia, u licha? — szepnął głośno.
— Jeżeli pochodzi od smoków bagiennych, to potrafię chyba nad nim zapanować — odparła. — Trzeba tylko patrzeć im w oczy i przemawiać stanowczo. Nie potrafią się oprzeć surowemu ludzkiemu głosowi. Brakuje im siły woli. To duże pieszczochy.
Zawstydzony Vimes odkrył, że jego nogi nie życzą sobie mieć nic wspólnego z szaleńczym skokiem i ściągnięciem jej z powrotem. Dumie wcale się to nie spodobało, ale ciało zauważyło tylko, że to nie duma wystawia się na ryzyko rozsmarowania na ścianie najbliższego budynku.
Czerwone ze wstydu uszy przekazały do mózgu jej słowa:
— Niegrzeczny chłopczyk!
Echa tej surowej przygany zadźwięczały na całym placu.
Bogowie, myślał, czy tak się szkoli smoki? Trzeba pokazać stopioną kałużę na podłodze i pogrozić, że wetknie się w nią ich nos?
Zaryzykował szybkie spojrzenie zza koryta.
Smoczy łeb obracał się wolno niby ramię dźwigu. Zwierzę z trudem skupiało spojrzenie na lady Ramkin, stojącej wprost pod nim. Vimes widział, jak wielkie czerwone oczy mrużą się, próbując zezować ponad nosem. Smok wyglądał za zdziwionego. Ale nie był zaskoczony.
— Siad! — huknęła lady Ramkin tonem tak rozkazującym, że nogi Vimesa przygięły się mimowolnie. — Grzeczny maluch! Chyba mam tu gdzieś kawałek węgla… — Poklepała się po kieszeni.
Kontakt wzrokowy. To było najważniejsze. Nie powinna nawet na chwilę odwracać głowy.
Smok leniwie uniósł szpon i przycisnął ją do ziemi.
Vimes próbował poderwać się ze zgrozą, gdy Errol wyrwał się i jednym susem przefrunął nad poidłem. Skakał po bruku, wściekle machając skrzydłami i rozdziawiając paszczę. Wydawał przy tym zgrzytliwe beknięcia i próbował zionąć ogniem.
Odpowiedzią na to była struga niebieskobiałego płomienia, który stopił kamienie w bulgoczącą kałużę średnicy kilku stóp, jednak nie trafił w przeciwnika. Trudno było zestrzelić go w powietrzu, ponieważ Errol wyraźnie nie miał pojęcia, gdzie znajdzie się za chwilę ani wjakiej pozycji tam trafi. Jego jedyną szansą był szybki ruch, skakał więc i skręcał między coraz bardziej wściekłymi płomieniami niczym przerażona, ale zdeterminowana subatomowa cząsteczka.
Przy dźwięku rzucanych w kąt dziesięciu kotwicznych łańcuchów wielki smok stanął na tylnych łapach i spróbował strącić napastnika w locie.
Nogi Vimesa w tym momencie skapitulowały i uznały, że przez chwilę mogą być nogami heroicznymi. Kapitan przemknął przez dzielącą go od lady Ramkin przestrzeń, ściskając w ręku miecz, który zresztą na nic by mu się nie przydał, chwycił kobietę za ramię i zmoczoną suknię balową, po czym zarzucił sobie na barki.
Pokonał kilka sążni, zanim dotarła do niego głębia popełnionego błędu.
— Gngh — stęknął.
Kręgosłup i kolana Vimesa usiłowały zmienić się w jedną bryłę. Fioletowe plamki migały mu przed oczami. A w dodatku coś nieznanego, ale najwyraźniej zrobionego z fiszbinu, boleśnie kłuło go w kark.
Z rozpędu przebiegł jeszcze kilka kroków, wiedząc, że jeśli się zatrzyma, zostanie zmiażdżony. Ramkinowie nie przekazywali potomkom urody; dawali im zdrowie, solidną budowę i ciężkie kości. Przez wieki osiągnęli doskonałe wyniki.
Struga błękitnego ognia trzasnęła o bruk kilka stóp od Vimesa.