Później zastanawiał się często, czy tylko sobie wyobraził, że podskakuje kilka cali w powietrze i pokonuje resztę dystansu do poidła w przyzwoitym tempie. Może w sytuacjach ekstremalnych każdy uczy się takich natychmiastowych przemieszczeń, jakie dla Nobby’ego były drugą naturą. W każdym razie koryto znalazło się za nim, a lady Ramkin leżała mu na rękach, a w każdym razie przyciskała jego ręce do ziemi. Zdołał je uwolnić i rozmasować, aż odzyskały nieco czucia. Co dalej? Nie wyglądała na ranną. Przypomniał sobie, że należy zemdlonej osobie poluzować odzież, chociaż w tym przypadku byłoby to ryzykowne bez specjalnych narzędzi.
Sama rozwiązała zasadniczy problem, chwytając za krawędź koryta i podciągając się do pozycji siedzącej.
— No dobrze — powiedziała. — Mam tu papuć na ciebie… — Wtedy dopiero rozpoznała Vimesa. — Co się tu dzieje, do… — zaczęła znowu i ponad ramieniem kapitana dostrzegła rozgrywającą się scenę. — Niech to demon! Proszę wybaczyć mój klatchiański.
Errolowi brakowało sił. Krótkie skrzydła nie mogły utrzymać go nad ziemią, musiał więc trzepotać nimi szaleńczo niczym kura.
Wielkie pazury ze świstem przecinały powietrze. Jeden z nich zaczepił o którąś z fontann na placu i zburzył ją kompletnie.
Inny celnie trafił Errola.
Mały smok przemknął nad głową Vimesa po prostym torze wznoszącym, upadł na dach i zaczął się zsuwać.
— Proszę go łapać! — krzyknęła lady Ramkin. — To ważne!
Vimes spojrzał na nią niepewnie, po czym rzucił się z pomocą w chwili, gdy gruszkokształtne ciało Errola prześliznęło się nad krawędzią dachu i runęło w dół. Okazało się zaskakująco ciężkie.
— Dzięki bogom — odetchnęła lady Ramkin, wstając z wysiłkiem. — One tak łatwo wybuchają… A to byłoby groźne.
Przypomnieli sobie o drugim smoku. Nie należał do odmiany wybuchającej. Był typem zabijającym ludzi.
Odwrócili się wolno.
Bestia pochyliła się nad nimi, obwąchała, a potem, jakby całkiem nie mieli znaczenia, odwróciła się. Z jednym leniwym machnięciem skrzydeł wzleciała ciężko w powietrze i powoli powiosło-wała nad placem, coraz wyżej, aż zniknęła w spowijającej miasto mgle.
W tej chwili Vimesa bardziej interesował mniejszy smok, którego trzymał na rękach. Małemu przerażająco burczało w brzuchu i kapitan żałował, że nie obejrzał dokładniej podręcznika smoczych chorób. Czy takie burczenie oznaczało, że właściciel żołądka za chwilę eksploduje, czy może raczej należało uważać na moment, kiedy burczenie ucichnie?
— Musimy go ścigać! — uznała lady Ramkin. — Co się stało z karetą?
Vimes machnął ręką mniej więcej w kierunku, w którym — o ile zauważył — pognały w panice konie.
Errol kichnął, wypuszczając chmurę gazu, pachnącą gorzej niż coś od lat zamurowanego w piwnicy. Słabo pomachał łapami, językiem podobnym w dotyku do gorącej tarki liznął Vimesa po twarzy, zeskoczył mu z rąk i odbiegł.
— Gdzie on ucieka? — zahuczała lady Ramkin. Wyłoniła się z mgły, ciągnąc za sobą konie. Nie chciały iść, krzesały kopytami iskry, ale przegrywały tę bitwę.
— Wciąż próbuje rzucić tamtemu wyzwanie — odparł Vimes. — Myślałem, że zrezygnuje.
— Walczą jak demony — wyjaśniła lady Ramkin, kiedy siedzieli już w powozie. — Rozumie pan, chodzi o to, żeby wywołać eksplozję przeciwnika.
— Sądziłem, że w naturze pokonane zwierzę poddaje się i przewraca na grzbiet, a to kończy walkę — wyznał Vimes, gdy jechali za znikającym smokiem bagiennym.
— Ze smokami ta sztuczka nie działa. Kiedy jakieś tępe stworzenie przewraca się na grzbiet, wypruwa mu się flaki. Tak to widzą. Są prawie jak ludzie.
Chmury gęstniały nad Ankh-Morpork. Powyżej rozlewał się złoty blask słońca Dysku.
Smok połyskiwał w świetle, swobodnie płynąc w powietrzu i wykonując nieprawdopodobne zwroty i pętle — dla samej radości lotu. Dopiero potem przypomniał sobie o sprawach do załatwienia. Mieli czelność go przywoływać…
W dole oddział Straży wędrował od ściany do ściany ulicy Pomniejszych Bóstw. Mimo gęstej mgły zaczynał się pracowity czas.
— Jak się nazywają te, no… takie cienkie schody? — zapytał sierżant Colon.
— Drabiny — odparł Marchewa.
— Dużo ich dzisiaj — stwierdził Nobby. Obszedł dookoła najbliższą, po czym ją kopnął.
— Oj!
Jakiś człowiek spadł na dół, do połowy owinięty girlandą chorągiewek.
— Co się tu dzieje? — zapytał go Nobby.
Właściciel chorągiewek zmierzył go wzrokiem od stóp do głów.
— A kto pyta, kurduplu?
— Przepraszam bardzo, to my — rzekł Marchewa, wynurzając się z mgły niczym góra lodowa.
Mężczyzna uśmiechnął się niepewnie.
— Chodzi o koronację, nieprawdaż — wyjaśnił. — Musimy ozdobić ulice na koronację. Musimy wywiesić flagi. Musimy rozciągnąć tradycyjne chorągwie, nieprawdaż.
Nobby przyjrzał się niechętnie pogniecionym proporcom.
— Nie wyglądają tradycyjnie — zauważył. — Wyglądają na całkiem nowe. A co to za tłuste, obwisłe stwory na tarczy?
— To królewskie hipopotamy Ankh — wyjaśnił z dumą mężczyzna. — Przypominają o naszym szlachetnym dziedzictwie.
— Od kiedy to mamy szlachetne dziedzictwo?
— Od wczoraj, ma się rozumieć.
— Nie można zyskać dziedzictwa w jeden dzień — stwierdził Marchewa. — Ono musi trwać przez długi czas.
— Jeśli nawet nie mamy — wtrącił sierżant Colon — to założę się, że niedługo będziemy mieli. Moja żona zostawiła mi liścik na ten temat. Po tylu latach okazuje się, że jest monarchistką. — Wściekle kopnął krawężnik. — Co za życie! Człowiek przez trzydzieści lat flaki z siebie wypruwa, żeby mogła położyć na stole kawałek mięsa, a ona potrafi mówić tylko o jakimś młodziku, który ma zostać królem za pięć minut roboty. Wiecie, co dostałem wczoraj do herbaty? Kanapki z sosem z pieczeni.
Dwaj kawalerowie nie zareagowali tak, jak się spodziewał.
— O rany — mruknął Nobby.
— Prawdziwy sos z pieczeni? — upewnił się Marchewa. — Taki z małymi, chrupiącymi kawałkami na wierzchu? I błyszczącymi plamami tłuszczu?
— Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz próbowałem skrzepłego sosu — westchnął Nobby, wspominając gastronomiczne niebo. — Trochę soli i pieprzu, a robi się danie godne k…
— Nie wymawiaj tego słowa — ostrzegł go Colon.
— Najlepsze jest, kiedy przebijesz nożem tłuszcz, a na wierzch wypływa brązowy, złoty płyn — rozmarzył się Marchewa. — Taka chwila warta jest k…
— Cisza! Cisza! — wrzasnął Colon. — Jesteście obaj… Co to było, na demony?
Poczuli nagły podmuch z góry, zobaczyli, jak mgła nad głowami zwija się w kłęby i rozsnuwa na ścianach domów. Zimne powietrze powiało ulicą i zniknęło.
— Jakby coś przeleciało u góry — stwierdził sierżant. I znieruchomiał. — Nie myślicie chyba…
— Widzieliśmy przecież, że go zabił — odparł pospiesznie Nobby.
— Widzieliśmy, że zniknął — poprawił go Marchewa.
Spojrzeli po sobie niespokojnie, samotni na mokrej, przesłoniętej mgłą ulicy. Tam w górze mogło być wszystko. Wyobraźnia zapełniła przestrzeń strasznymi zjawami. A jeszcze gorsza była świadomość, że Natura mogła sobie z tym poradzić o wiele lepiej.
— Nie — uznał Colon. — To pewnie tylko jakiś… jakiś wielki ptak brodzący. Albo co.
— Czy powinniśmy coś zrobić? — upewnił się Marchewa.