Выбрать главу

Zerknął na stojącą obok zakapturzoną postać.

— Nie chcieliśmy tego — zapewnił słabym głosem. — Naprawdę. Bez urazy. Chcieliśmy tylko odebrać, co się nam należało. Koścista dłoń poklepała go pocieszająco po ramieniu. GRATULACJE, powiedział Śmierć.

* * *

Poza Najwyższym Wielkim Mistrzem, jedynym Świetlistym Bratem nieobecnym w chwili przybycia smoka był brat Palcy. Wysłano go po pizzę. Brat Palcy zawsze chodził po jedzenie. Tak było taniej: nigdy jakoś nie opanował sztuki płacenia za towar.

Kiedy strażnicy wytoczyli się za Errolem, brat Palcy stał ze stosem tekturowych pudeł w ręku i z otwartymi ustami.

Tam, gdzie powinien się znajdować mroczny portal, rozlewała się ciepła kałuża rozmaitych roztopionych substancji. — O moi bogowie! — szepnęła lady Ramkin.

Vimes zsunął się z kozła i klepnął brata Palcego po ramieniu.

— Przepraszam uprzejmie — powiedział. — Czy przypadkiem nie zauważył pan…

Kiedy brat Palcy się do niego odwrócił, miał twarz człowieka, który przefrunął na lotni ponad wrotami Piekieł. Na przemian otwierał i zamykał usta, jednak nie potrafił wykrztusić ani słowa.

Vimes spróbował jeszcze raz. Zastygła na twarzy brata Palcego czysta groza zaczynała mu się udzielać.

— Czy zechce pan udać się ze mną do Yardu? Mam powody, by podejrzewać… — Zawahał się. Nie był całkiem pewien, co właściwie ma powody podejrzewać. Ale ten człowiek był winien; wystarczyło na niego spojrzeć. Może nie winien czegoś konkretnego, ale zwyczajnie winien w sensie ogólnym.

— Nnnnno… — powiedział brat Palcy.

Sierżant Colon delikatnie otworzył pokrywę górnego pudełka.

— Co o tym myślicie, sierżancie? — zapytał Vimes.

— Ehm… Wygląda na ostrą klatchiańską z anchois, sir — odparł Colon tonem znawcy.

— Chodzi mi o tego człowieka — wyjaśnił znużony Vimes.

— Nnn… — powiedział brat Palcy. Colon zajrzał mu pod kaptur.

— Znam go, sir — oznajmił. — To Bengy Chyżostopy Boggis, sir. Gruba ryba w Gildii Złodziei. Poznaliśmy się lata temu, sir. Chytra sztuka z niego. Pracował kiedyś na Uniwersytecie.

— Co, jako mag?

— Nie, taka złota rączka. Ogrodnik, cieśla i różne takie.

— Aha. Rzeczywiście?

— Czy możemy coś zrobić dla tego biedaka? — wtrąciła lady Ram-kin.

Nobby zasalutował sprężyście.

— Mogę kopnąć go w jądra, specjalnie dla pani.

— Sss… — powiedział brat Palcy i zaczął dygotać.

Lady Ramkin uśmiechnęła się lodowato, jak każda wysoko urodzona dama, która postanowiła nie okazywać, że rozumie, co do niej przed chwilą powiedziano.

— Wy dwaj, wsadźcie go do powozu — polecił Vimes. — Jeśli to pani nie przeszkadza, lady Ramkin…

— …Sybil… — poprawiła go lady Ramkin.

Vimes zarumienił się i mówił dalej.

— Trzeba będzie go przymknąć. Z oskarżenia o kradzież książki, konkretnie Przywoływania smoków.

— Ma pan rację, sir — zgodził się Colon. — W dodatku pizze stygną. Ser jest niedobry, kiedy wystygnie.

— I żadnego kopania — ostrzegł kapitan. — Nawet jeśli nie zostają ślady. Marchewa, ty pójdziesz ze mną.

— Sssmmm… — wtrącił brat Palcy.

— I zabierzcie Errola. Tutaj chyba zwariuje. Ale muszę przyznać, że odważny z niego maluch.

— Wspaniały smok, jeśli się chwilę zastanowić — przyznał Colon. Errol truchtał tam i z powrotem przed wypalonym budynkiem i piszczał.

— Spójrzcie na niego — rzekł Vimes. — Nie może się doczekać walki.

Jak szarpnięty nitką, podniósł głowę i spojrzał na kłęby mgły. On gdzieś tam jest, pomyślał.

— Co teraz zrobimy, sir? — zapytał Marchewa, kiedy powóz odjechał z turkotem.

— Nie denerwujesz się?

— Nie, sir.

Ton jego głosu trącił jakąś strunę w mózgu Vimesa.

— Nie — mruknął. — Nerwy to nie dla ciebie. Myślę, że to kwestia wychowania przez krasnoludy. Nie masz wyobraźni.

— Staram się, jak mogę, sir — zapewnił stanowczo Marchewa.

— Wciąż odsyłasz pensję do domu, dla matki?

— Tak, sir.

— Dobry z ciebie chłopak.

— Dziękuję, sir. Co teraz będziemy robić, sir? Vimes rozejrzał się. Zrobił kilka bezcelowych, powolnych kroków. Rozłożył szeroko ręce, po czym opuścił je zniechęcony.

— Skąd mogę wiedzieć — odparł. — Musimy chyba ostrzec ludzi. Lepiej chodźmy do pałacu Patrycjusza. A potem…

We mgle rozległy się czyjeś kroki. Vimes zesztywniał, przyłożył palec do ust i pociągnął Marchewę w mrok bramy.

Z kłębów mgły wynurzyła się postać.

Jeszcze jeden, pomyślał Vimes. Ale przecież prawo nie zakazuje noszenia długich czarnych szat i głębokich kapturów. Człowiek może mieć dziesiątki całkowicie niewinnych powodów, żeby nosić długą czarną szatę, głęboki kaptur i stać o świcie przed roztopionym domem.

Może poprosić, żeby wymienił choć jeden?

Wyszedł z mroku.

— Przepraszam uprzejmie… — zaczął.

Kaptur odwrócił się. Syknął wciągany gwałtownie oddech.

— Chciałem spytać, czy zechciałby pan… Młodszy funkcjonariusz Marchewa, za nim!

Postać w długiej czarnej szacie wystartowała ostro. Przemknęła wzdłuż ulicy i dotarła do rogu, gdy Vimes był jeszcze w połowie drogi. Kiedy skręcił, zobaczył znikającą w zaułku sylwetkę.

Uświadomił sobie, że biegnie sam. Wyhamował zdyszany i obejrzał się. Marchewa lekkim truchtem mijał właśnie róg ulicy.

— Co jest? — wysapał kapitan.

— Sierżant Colon mówił, że nie powinno się biegać — wyjaśnił Marchewa.

Vimes przyjrzał mu się zdumiony. Potem z wolną nadeszło zrozumienie.

— Aha, rozumiem — powiedział. — Ale nie miał chyba na myśli, mój chłopcze, wszystkich możliwych okoliczności. — Spróbował przebić wzrokiem mgłę. — Zresztą i tak nie mieliśmy wielkich szans w tej mgle i na tych ulicach.

— Mógł być przypadkowym przechodniem, sir — zauważył Marchewa.

— Niby jak? W Ankh-Morpork?

— Tak jest, sir.

— Powinniśmy go zatem łapać choćby z powodu jego wyjątkowości.

Poklepał Marchewę po ramieniu.

— Chodźmy. Powinniśmy jak najszybciej dotrzeć do pałacu Pa-trycjusza.

— Królewskiego pałacu — poprawił go Marchewa.

— Co? — zdziwił się Vimes, gubiąc wątek myśli.

— Teraz to pałac króla — wyjaśnił młodszy funkcjonariusz. Vimes zerknął na niego z ukosa i zaśmiał się ponuro.

— Masz rację — przyznał. — Naszego króla smokobójcy. Dobrze się spisał, nie ma co. — Westchnął ciężko. — To im się nie spodoba.

* * *

Nie spodobało się. Nikomu.

Pierwszą przeszkodą okazała się gwardia pałacowa.

Vimes nigdy ich nie lubił. Oni jego też nie. Owszem, może jego ludzi tylko krok dzielił od drobnych opryszków, ale Vimes jako zawodowiec uważał, że gwardzistów z pałacu tylko krok dzielił od najgorszych przestępczych mętów, jakie znało miasto. Krok w dół. Musieliby się poprawić, żeby w ogóle rozważono umieszczenie ich na liście Dziesięciu Najbardziej Niechcianych.