Выбрать главу

Byli brutalni. Byli twardzi. Nie byli śmieciami wymiecionymi z rynsztoka, byli tym, co można znaleźć w rynsztoku, kiedy sprzątacze rynsztoków zrezygnowali wyczerpani. Patrycjusz płacił im doskonale, a teraz prawdopodobnie równie doskonale płacił im ktoś inny, ponieważ dwóch z nich opierało się leniwie o mur. Kiedy Vimes podszedł do bramy, wyprostowali się, zachowując jednak odpowiednią dozę psychologicznego przygarbienia, żeby jak najmocniej obrazić rozmówcę.

— Kapitan Vimes — poinformował Vimes, patrząc wprost przed siebie. — Do króla. W sprawie najwyższej wagi.

— Lepiej, żeby była najwyższa — stwierdził gwardzista. — Kapitan Ślimes, tak?

— Vimes — poprawił spokojnie Vimes. — Przez V. Jeden z gwardzistów skinął głową towarzyszowi.

— Vimes — poinformował. — Przez V.

— Zabawne — odpowiedział jego kolega.

— To bardzo pilne — oznajmił Vimes z kamiennym wyrazem twarzy. Postąpił o krok do przodu.

Pierwszy gwardzista zręcznie zastąpił mu drogę i pchnął w pierś.

— Nikt nigdzie nie wejdzie — powiedział. — Rozkaz króla, jasne? Możesz sobie wracać do swojej nory, kapitanie Vimes przez V.

To nie te słowa przeważyły szalę. To sposób, w jaki drugi gwardzista parsknął rozbawiony.

— Odsuń się — polecił Vimes. Gwardzista zbliżył się.

— A kto mnie do tego zmusi? — zapytał i stuknął w hełm Yimesa. — Glino?

Są takie chwile, kiedy największą satysfakcję sprawia natychmiastowe rzucenie bomby.

— Młodszy funkcjonariusz Marchewa, proszę użyć wobec tych ludzi środków przymusu bezpośredniego w celu obrony koniecznej. Marchewa zasalutował.

— Tak jest, sir! — zawołał, po czym odwrócił się i odbiegł truchtem ulicą, którą tu przyszli.

— Hej! — krzyknął za nim Vimes, ale chłopak zniknął już za rogiem.

— To lubię — oświadczył pierwszy gwardzista, opierając się na pice. — Oto młody człowiek z inicjatywą. Rozsądny chłopak. Nie chce tu tkwić i czekać, aż ktoś mu natrze uszu. Ten młody człowiek zajdzie daleko. Jeśli tylko wystarczy mu rozumu.

— Bardzo rozsądny — przyznał jego kolega. Oparł pikę o mur.

— Kiedy was widzę, tych ze Straży, rzygać mi się chce — rzucił swobodnym tonem. — Puszą się bez przerwy, zamiast się wziąć do uczciwej pracy. Rzucają się, jakby byli ważni. Dlatego ja i Clarence pokażemy ci teraz, na czym polega prawdziwe strażowanie. Cieszysz się?

Dałbym sobie może radę z jednym, myślał Vimes, cofając się o kilka kroków. Gdyby akurat patrzył w inną stronę.

Clarence odstawił swoją pikę i splunął w dłonie.

Rozległo się długie, przerażające wycie. Vimes zdumial się, słysząc, że nie on je wydaje.

Marchewa wybiegł pędem zza rogu. W obu rękach trzymał po ciężkim toporze.

Jego wielkie sandały coraz głośniej stukały o kamienie bruku, kiedy nadbiegał, cały czas przyspieszając. I bez przerwy rozlegał się jego krzyk, „diidadiidadiida”, jakby coś wpadło w pułapkę na dnie dwutonowego kanionu z echem.

Dwaj gwardziści znieruchomieli ze zdumienia.

— Na waszym miejscu bym się schylił — poradził Vimes z poziomu tuż ponad gruntem.

Oba topory wyfrunęły z rąk Marchewy i pomknęły wirując z dźwiękiem, jaki mogłaby wydawać para kuropatw. Jeden trafił w bramę pałacu i zagłębił się w drewnie do połowy ostrza. Drugi uderzył w rękojeść pierwszego i rozszczepił ją na połowy. Potem nadbiegł Marchewa.

Vimes odszedł kawałek i usiadł na ławeczce. Skręcił sobie papierosa.

— Myślę, że już wystarczy, funkcjonariuszu — powiedział w końcu. — Nie sądzę, żeby nadal chcieli stawiać opór.

— Tak jest, sin O co są oskarżeni, sir? — zapytał Marchewa, podnosząc po jednym bezwładnym ciele w każdej ręce.

— Atak na oficera Straży podczas pełnienia obowiązków służbowych i… A tak, stawianie oporu przy próbie aresztowania.

— Zgodnie z ustępem (g) Ustawy o Porządku Publicznym z 1457? — upewnił się Marchewa.

— Tak — potwierdził z powagą Vimes. — Tak przypuszczam.

— Ale nie opierali się specjalnie, sir — zauważył Marchewa.

— No… próba stawiania oporu. Zostawmy ich pod murem do naszego powrotu. Nie przypuszczam, żeby sobie poszli.

— Słusznie, sir.

— Ale nie rób im krzywdy. Nie wolno krzywdzić więźniów.

— Zgadza się, sir — przyznał Marchewa. — Więźniowie mają swoje Prawa, sir. Tak stoi napisane w Ustawie o Godności Ludzkiej (Prawa Obywatelskie) z 1341. Stale powtarzam kapralowi Nobbsowi: oni przecież Mają Prawa, mówię. To znaczy, że nie wolno ich kopać.

— Bardzo rozsądnie, funkcjonariuszu. Carrot spojrzał w dół.

— Macie prawo zachować milczenie — oznajmił. — Macie prawo nie poranić się, spadając ze schodów w drodze do celi. Macie prawo nie wyskakiwać przez okno. Niczego nie musicie mówić, rozumiecie, ale jeśli już coś powiecie, to widzicie, muszę to zapisać i może to być użyte przeciwko wam. — Wyjął notes i poślinił ołówek. Pochylił się. — Słucham?

Obejrzał się na Vimesa.

— Jak się pisze „jęczy”, sir?

— Chyba J-E-N-C-Z-Y.

— Dziękuję, sir.

— Aha, jeszcze jedno.

— Tak, sir?

— Po co topory?

— Oni byli uzbrojeni, sir. Dostałem je od kowala przy Targowej. Obiecałem, że przyjdzie pan później, sir, i zapłaci.

— A ten krzyk? — spytał słabym głosem Vimes.

— Bojowe jodłowanie krasnoludów, sir — odparł z dumą Marchewa.

— To dobry okrzyk — przyznał Vimes, starannie dobierając słowa. — Ale będę wdzięczny, jeśli następnym razem mnie uprzedzicie. Zgoda?

— Oczywiście, sir.

— Lepiej na piśmie.

* * *

Bibliotekarz posuwał się coraz dalej. Posuwał się wolno, ponieważ były tu rzeczy, których wolał nie spotykać. Żywe istoty ewoluują, wypełniając każdą niszę ekologiczną, a niektórych, żyjących w zakurzonym ogromie L-przestrzeni, lepiej było unikać. Były o wiele bardziej niezwykłe niż zwykłe niezwykłe stworzenia.

Na ogół wystarczała pilna obserwacja nieszkodliwych krabów podkrzesłowych żerujących na kurzu. Kiedy były przestraszone, należało szukać kryjówki. Kilka razy przyciskał się płasko do półek, kiedy z tupotem przebiegał obok tezaurus. Czekał cierpliwie, aż przeczołga się stado kryterów, pożerających zawartość co lepszych książek i pozostawiających za sobą cienkie tomiki krytyk literackich. Były też inne stwory, od których odbiegał jak najszybciej i starał się nie oglądać…

Za wszelką cenę należy unikać kliszy.

Ostatnie fistaszki dojadł na szczycie drabiny pasącej się bezmyślnie na najwyższych półkach.

Terytorium wydawało się znajome, a może to on miał uczucie, że kiedyś stanie się znajome. Czas w L-przestrzeni różni się od zwykłego.

Były tu regały, których sylwetki chyba rozpoznawał. Tytuły książek, choć nadal niezrozumiałe, niosły zwodniczą sugestię czytelności. Nawet stęchłe powietrze pachniało jakby znajomo.

Przebiegł bocznym przejściem i po krótkiej tylko dezorientacji przeszedł w zestaw wymiarów, które ludzie, nie znając się na tym zbyt dobrze, nazywają normalnymi.

Było mu strasznie gorąco, a sierść sterczała sztywno, gdy temporalna energia rozładowywała się powoli…