Znalazł się w ciemności.
Wyciągnął rękę i zbadał grzbiety książek z boku. Aha… Teraz już wiedział, gdzie trafił.
Był w domu.
Był w domu tydzień temu.
Najważniejsze, by nie zostawiać śladów. Ale to nie stanowiło problemu. Wspiął się po krawędzi najbliższego regału i pod wpadającym przez kopułę światłem gwiazd pospieszył dalej.
Lupine Wonse podniósł zaczerwienione oczy znad stosu papierów na biurku. Nikt w mieście nie znał się na koronacjach. Musiał wszystko wymyślać od początku. Wiedział tylko, że powinno być mnóstwo różnych rzeczy do machania.
— Słucham? — zapytał.
— Ehm… Kapitan Vimes chciałby pana widzieć — oznajmił lokaj.
— Vimes ze Straży?
— Tak, sir. Twierdzi, że chodzi o sprawę najwyższej wagi.
Wonse zerknął na listę innych spraw, które także były najwyższej wagi. Na przykład koronowanie króla. Kapłani pięćdziesięciu trzech religii żądali tego zaszczytu dla siebie. Będzie ciężko. I jeszcze sprawa klejnotów koronnych.
A właściwie braku klejnotów koronnych. Gdzieś w czasie minionych generacji klejnoty koronne zniknęły. Jubiler z ulicy Chytrych Rzemieślników robił wszystko co możliwe ze szkła i pozłoty.
Vimes mógł zaczekać.
— Powiedz mu, żeby przyszedł kiedy indziej — zdecydował Wonse.
— To miło, że zechciałeś nas przyjąć! — zawołał Vimes, stając w progu.
Wonse spojrzał na niego gniewnie.
— Skoro już wszedłeś — mruknął.
Vimes rzucił hełm na biurko w sposób, który sekretarzowi wydał się obraźliwy. Potem usiadł.
— Usiądź — powiedział Wonse.
— Jadłeś już śniadanie? — zapytał Vimes.
— Naprawdę…
— Nie martw się. Funkcjonariusz Marchewa sprawdzi, co tam mają w kuchni. Ten chłopak go zaprowadzi.
Kiedy wyszli, Wonse pochylił się nad stertami papierów.
— Lepiej — rzekł — żebyś miał ważny powód…
— Smok wrócił — rzucił Vimes. Wonse przyglądał mu się przez chwilę. Vimes także się przyglądał.
Świadomość Wonse’a powróciła z ciemnych kątków, gdzie się ukrywała.
— Znowu piłeś, co? — zapytał.
— Nie. Smok wrócił.
— Posłuchaj…
— Widziałem go.
— Smoka? Jesteś pewien? Vimes przysunął się do biurka.
— Nie!!! — wrzasnął. — Mogłem się przecież pomylić! Może to było coś innego, z wściekle wielkimi szponami, wielkimi skórzasty-mi skrzydłami i zionące ogniem! Przecież jest mnóstwo takich zwierzaków!
— Ale wszyscy widzieliśmy, że został zabity! — przypomniał Wonse.
— Nie wiem, co takiego wszyscy widzieliśmy! Wiem, co sam widziałem!
Wyprostował się, drżący. Nagle poczuł się bardzo, ale to bardzo zmęczony.
— Poza tym — dodał już spokojniejszym głosem — spalił dom przy Naprannej. Tak samo jak wcześniej.
— Któryś z nich przeżył?
Vimes oparł głowę na dłoniach. Usiłował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio spał, naprawdę spał, tak w pościeli. Albo jadł, jeśli już o tym mowa. Zeszłej nocy czy dawniej? I czy w ogóle kiedyś spał w życiu? Miał wrażenie, że nie. Ramiona Morfeusza z podwiniętymi rękawami solidnie okładały jego umysł, jednak niektóre fragmenty jeszcze walczyły. Któryś z nich…
— Któryś z kogo? — zapytał.
— Ludzi w tym domu, ma się rozumieć — odparł Wonse. — Zakładam, że byli tam jacyś ludzie. Znaczy się nocą.
— Co? A tak. To nie był zwykły dom. Myślę, że służył do spotkań tajnych stowarzyszeń — wymamrotał Vimes. Coś w głowie próbowało się ułożyć, ale był zbyt zmęczony, by się temu przyglądać. 1 — Magicznych?
— Nie wiem. Możliwe. Ludzie w długich szatach.
Zaraz mi powie, że jestem przepracowany, pomyślał Vimes. I będzie miał rację.
— Posłuchaj — zaczął łagodnie Wonse. — Ludzie, którzy próbują sztuczek z magią, a nie potrafią nad nią zapanować, no wiesz, często wybuchają i…
— Wybuchają?
— A ty od paru dni jesteś bardzo zajęty. Gdyby to mnie powalił i niemal spalił żywcem jakiś smok, też pewnie bez przerwy bym je widział.
Vimes przyglądał mu się z rozdziawionymi ustami. Żadna odpowiedź nie przychodziła mu do głowy. Cokolwiek napędzało go do tej pory, teraz sflaczało zupełnie.
— Nie wydaje ci się, że jesteś trochę przepracowany? Aha, pomyślał Vimes. No to świetnie. I osunął się na biurko.
Bibliotekarz wychylił się ostrożnie znad regału i wyciągnął rękę w ciemność. Była.
Grube paznokcie chwyciły grzbiet książki, zdjęły ją delikatnie z półki i poniosły w górę. Bibliotekarz poświecił latarnią.
Nie ma wątpliwości. Przywoływanie srrioków. Jeden egzemplarz, wydanie pierwsze, nieco podniszczona i mocno zesmoczona. Odstawił latarnię i zaczął czytać pierwszą stronę.
— Mmm? — Vimes zaczął się budzić.
— Przyniosłem panu kubek herbaty, kapitanie — poinformował sierżant Colon. — I figgina. Vimes spojrzał na niego tępo.
— Zasnął pan — wyjaśnił uprzejmie sierżant. — Był pan całkiem nieprzytomny, kiedy Marchewa pana przyniósł. Vimes rozejrzał się po znajomym teraz Yardzie.
— Aha — mruknął.
— Ja i Nobby zajęliśmy się detektyciem. Pamięta pan ten dom, co się stopił? No więc nikt tam nie mieszka. Są tylko pokoje do wynajęcia. Sprawdziliśmy, kto je wynajmuje. Jest tam dozorca, który zagląda co wieczór, żeby poustawiać krzesła i pozamykać drzwi. Nie rozpaczał specjalnie, że dom się spalił. Wie pan, jacy są dozorcy. Przerwał, czekając na pochwały.
— Dobra robota — przyznał posłusznie Vimes, maczając figgina w herbacie.
— Bywają tam trzy stowarzyszenia — podjął Colon. Sięgnął po notes. — Konkretnie Towarzystwo Wspierania Sztuk Pięknych w Ankh-Morpork, ehem, ehem, Morporski Klub Śpiewu i Tańca Ludowego, i Świetliste Bractwo Hebanowej Nocy.
— Dlaczego ehem, ehem? — zdziwił się kapitan.
— No wie pan… Piękne sztuki. To mężczyźni, którzy malują obrazy rozebranych młodych kobiet. Całkiem rozebranych — wyjaśnił Colon koneser. — Dozorca mi mówił. Niektórzy nawet nie mają farby na pędzlu. Wstyd.
W nagim mieście krąży pewnie milion opowieści, pomyślał Vimes. Więc dlaczego zawsze muszę słuchać takich jak ta?
— Kiedy się spotykają?
— W poniedziałki o siódmej trzydzieści, wstęp dziesięć pensów. Co do tańców ludowych… Z nimi nie ma kłopotu. Pamięta pan, kapitanie, zawsze się pan zastanawiał, co porabia Nobby, kiedy ma wolny wieczór?
Wargi Golona rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
— Nie! — zawołał z niedowierzaniem Vimes. — Nobby?
— Tak! — oznajmił zachwycony reakcją sierżant.
— Co, podskakuje z dzwonkami i wymachuje chusteczką?
— Twierdzi, że należy pielęgnować dawne tradycje.
— Nobby? Pan Butem w Krocze, pan Sprawdzałem Tylko Drzwi i Same Się Otworzyły?
— Tak. Zabawne, prawda? Chyba się tego krępował.
— Coś podobnego… — westchnął Vimes.
— Tak już bywa. Nigdy nic nie wiadomo. W każdym razie dozorca mówił, że Świetliste Bractwo zawsze zostawia straszny bałagan. Podeptane znaki kredą na podłodze, powiedział. Nigdy nie ustawią krzeseł jak należy ani nie umyją urny na herbatę. Ostatnio, mówił, spotykali się często. W zeszłym tygodniu malarze gołych kobiet musieli sobie szukać innego miejsca.