— Całe lata, kapitanie — przyznał Harga. — Przychodził pan tu prawie codziennie, zawsze. Jeden z moich najlepszych klientów.
Vimes pochylił się nad ladą, aż jego nos znalazł się na poziomie spłaszczonej, różowej narośli pośrodku twarzy Hargi.
— I czy przez te wszystkie lata kiedyś zmieniałeś tłuszcz? — zapytał.
Harga spróbował się cofnąć.
— No…
— Ten tłuszcz był dla mnie jak przyjaciel. Te małe czarne kawałki poznałem dobrze i z czasem pokochałem. Były jak posiłek sam w sobie. I jeszcze wyczyściłeś dzbanek na kawę, co? Czuję. Ta kawa jest jak miłość w kanoe. Tamta miała aromat.
— Pomyślałem, że może już pora…
— Dlaczego?
Harga wypuścił patelnię z tłustych palców.
— Bo gdyby akurat król tu zajrzał…
— Wszyscy powariowaliście!
— Ale kapitanie…
Palec Vimesa aż po drugi staw zagłębił się oskarżycielsko w szerokiej kamizelce Hargi.
— Przecież nawet nie wiecie, jak ten nieszczęsny chłopak ma na imię!
— Wiem, kapitanie — zaprotestował Harga. — Oczywiście, że wiem. Widziałem na dekoracjach i wszędzie. Nazywa się Rex Vivat.
Bardzo delikatnie, z rozpaczą kręcąc głową nad wrodzoną służalczością człowieka, Vimes go puścił.
W innym czasie i miejscu bibliotekarz zakończył lekturę. Dotarł do końca tekstu. Nie do końca książki — książki zostało jeszcze sporo. Była spalona i nieczytelna.
Zresztą ostatnie strony także nie były łatwe. Autorowi drżała ręka, pisał szybko i robił kleksy. Ale bibliotekarz walczył już z wieloma przerażającymi tekstami na najgorszych kartach, jakie trafiły między okładki, ze słowami, które usiłowały przeczytać czytelnika, kiedy on je czytał, i słowami, które wiły się po stronicach. Przynajmniej tutaj słowa nie były takie. Były po prostu słowami człowieka lękającego się o własne życie. Człowieka zapisującego przerażające ostrzeżenie.
Wzrok bibliotekarza przyciągnęła strona trochę wcześniejsza od wypalonej części. Siedział nieruchomo i przyglądał się jej przez chwilę.
Potem wpatrzył się w ciemność.
To była jego ciemność. Gdzieś tam spał spokojnie. Gdzieś tam złodziej zbliżał się właśnie, żeby ukraść tę książkę. A później ktoś ją przeczyta, przeczyta te słowa, ale zrobi to mimo wszystko.
Ręce go świerzbiały.
Wystarczyło przecież ukryć książkę albo skoczyć z góry na złodzieja i odkręcić mu głowę za uszy.
Znowu zapatrzył się w ciemność…
Wywołałby zakłócenie biegu historii. Mogłyby się zdarzyć okropne rzeczy. Bibliotekarz znał się na tych sprawach, należały do wiedzy, którą trzeba opanować, zanim można się zagłębić w L-prze-strzeni. Oglądał ilustracje w dawnych księgach. Czas może się rozdwoić jak para spodni. I wędrowiec może skończyć w niewłaściwej nogawce, przeżywając to, co naprawdę dzieje się w tej drugiej — rozmawiać z ludźmi, którzy w tej nogawce nie istnieją, wpadać na ściany, których tu nie ma. Życie może być straszne w niewłaściwych spodniach Czasu.
Poza tym byłoby to naruszeniem zasad Biblioteki[21]. Zgromadzenie Bibliotekarzy Czasu i Przestrzeni z pewnością miałoby wiele do powiedzenia, gdyby zaczął majstrować z przyczynowością.
Zamknął książkę i starannie odłożył ją na półkę. Przeskakując miękko z regału na regał, dotarł do wyjścia. Zatrzymał się jeszcze na chwilę nad własnym śpiącym ciałem. Może zastanawiał się, czy się nie obudzić, nie porozmawiać, powiedzieć, że ma przyjaciół i żeby się nie martwił. Musiał zrezygnować z tego pomysłu. W taki sposób można tylko przysporzyć sobie kłopotów.
Wymknął się za drzwi i zaczaił w cieniu. Ruszył za zakapturzonym złodziejem, kiedy ten wyszedł ściskając książkę pod pachą, i czekał w deszczu przy mrocznym portalu. Po spotkaniu Świetlistego Bractwa, kiedy wyszedł ostatni z braci, poszedł za nim do domu, pomrukując do siebie z antropoidalnym zdumieniem…
I pobiegł z powrotem do Biblioteki i zdradzieckich ścieżek L-przestrzeni.
Przed południem ulice były zatłoczone. Vimes cofnął Nobby’emu jedną dniówkę za machanie flagą i Yard zasnuł smutek, posępny niczym czarna chmura z rzadkimi błyskami piorunów.
— Wejdźcie gdzieś wysoko… — mruczał Nobby. — Łatwo im mówić.
— Liczyłem na to obstawianie ulic — narzekał Colon. — Miałbym dobry widok.
— A wczoraj w nocy ciągle gadaliście o przywilejach i prawach człowieka — przypomniał oskarżycielskim tonem Nobby.
— Tak, pewnie. Przywilejem i prawem tego konkretnego człowieka jest dobry widok — odparł sierżant. — I tylko o to mi chodzi.
— Nigdy jeszcze nie widziałem kapitana w takim paskudnym nastroju — stwierdził Nobby. — Wolałem, kiedy się upijał. Moim zdaniem…
— Wiecie, Errol jest chyba naprawdę chory — odezwał się Mar-chewa.
Spojrzeli na skrzynkę.
— Jest bardzo gorący. I skórę ma taką błyszczącą.
— Jaka jest właściwa temperatura dla smoka? — zainteresował się Colon.
— Właśnie. I jak ją zmierzyć? — dodał Nobby.
— Myślę, że powinniśmy wezwać lady Ramkin, żeby go obejrzała — uznał Marchewa. — Zna się na smokach.
— Nie, na pewno szykuje się do koronacji. Nie wolno jej przeszkadzać. — Colon wyciągnął rękę nad lśniącym bokiem Errola. — Miałem kiedyś psa, który… Auu! On nie jest gorący, on wrzy!
— Dawałem mu wodę, ale nie chce pić. Co pan robi z tym garnkiem, kapralu?
Nobby uśmiechnął się niewinnie.
— Pomyślałem, że przed wyjściem możemy wypić po herbacie. Szkoda marnować…
— Zdejmijcie to z niego!
Nadeszło południe. Mgła nie rozwiała się, tylko trochę przerzedziła, przepuszczając bladożółtą poświatę w miejscu, gdzie powinno znajdować się słońce.
Chociaż długie lata zmieniły stanowisko kapitana Straży w coś niezbyt zaszczytnego, nadal jednak upoważniało do honorowego miejsca na oficjalnych uroczystościach. Nowy porządek dziobania przesunął je wszakże do najniższego rzędu zbitych naprędce trybun, pomiędzy mistrza Stowarzyszenia Żebraków i przewodniczącego Gildii Nauczycieli. Vimesowi to nie przeszkadzało. Wszystko byłoby lepsze od najwyższego rzędu, między Skrytobójcami, Złodziejami, Kupcami i innymi, którzy wypłynęli na społeczne szczyty. Nigdy nie wiedział, o czym z nimi rozmawiać. Nauczyciel przynajmniej był spokojnym towarzyszem, ponieważ właściwie nic nie robił, jedynie od czasu do czasu zaciskał palce i jęczał.
— Coś nie tak z pańską szyją, kapitanie? — zagadnął uprzejmie pierwszy żebrak, kiedy czekali na przyjazd karet.
— Słucham? — nie zrozumiał Vimes.
— Ciągle patrzy pan w górę.
— Hmm? Ach nie, nic takiego.
Żebrak otulił się aksamitnym płaszczem.
— Nie wspomógłby pan biedaka skromną kwotą… — przerwał, obliczając sumę odpowiadającą jego stanowisku — …jakichś trzystu dolarów na bankiet z dwunastu dań?
— Nie.
— Trudno, nie mam pretensji.
Szef żebraków westchnął. Przewodnictwo w Stowarzyszeniu nie dawało szczególnej satysfakcji. Różnice płac działały na jego niekorzyść. Żebracy niższych klas żyli jako tako, zadowalając się miedziakami, ale ludzie zwykle udawali, że nie słyszą, kiedy się ich prosiło o szesnastopokojową rezydencję na noc.
Vimes powrócił do obserwacji nieba.
Na podwyższeniu przygotowywał się do uroczystości najwyższy kapłan Ślepego lo. Zeszłej nocy uzyskał prawo do koronowania władcy, posługując się w tym celu skomplikowaną argumentacją teologiczną, a pod koniec dyskusji maczugą nabijaną gwoździami. Kozioł, uwiązany do małego składanego ołtarza ofiarnego, przeżuwał trawę i zapewne myślał sobie po koziemu: Ależ szczęśliwy ze mnie kozioł, skoro dostałem miejsce z tak dobrym widokiem na wszystko; będę miał co dzieciom opowiadać.
21
Trzy zasady Bibliotekarzy Czasu i Przestrzeni to: 1) Cisza; 2) Książki muszą być zwrócone nie później niż z ostatnią wskazaną datą; i 3) Nie naruszać zasady przyczynowości.