— No więc… — zaczął brat Tynkarz. — Właściwie to nie wiem. Jak się źle wszystko pomiesza, to człowiek kończy po kostki w mokrym tynku. A jak się coś pokręci z magią, to podobno okropne potwory wyłażą z desek i przeszywają człowieka na wylot.
— Owszem, ale to magowie tak mówią — stwierdził w zadumie brat Strażnica. — Prawdę mówiąc, nie znoszę ich. Może po prostu dobrali się do łatwych zysków i nie chcą, żeby reszta się dowiedziała. Bo jak się dobrze zastanowić, to przecież tylko machają rękami i coś wołają.
Bracia zastanowili się dobrze. Rzeczywiście, brzmiało to rozsądnie. Gdyby to oni dobrali się do łatwych zysków, na pewno by nie chcieli się z nikim dzielić.
Najwyższy Wielki Mistrz uznał, że nadszedł właściwy moment.
— Zatem zgadzamy się, bracia? Jesteście gotowi do praktyk magicznych?
— Chodzi o praktykę? — upewnił się z wyraźną ulgą brat Tynkarz. — Praktyka mi nie przeszkadza. Dopóki nie musimy czarować naprawdę…
Najwyższy Wielki Mistrz uderzył pięścią w księgę.
— Będziemy rzucać prawdziwe zaklęcia! Doprowadzimy miasto do porządku! Przywołamy smoka! — krzyknął. Odstąpili.
— A potem — zapytał brat Odźwierny — kiedy już ściągniemy tu smoka, prawowity król się pojawi? Tak po prostu?
— Tak! — obiecał Najwyższy Wielki Mistrz.
— Na pewno — poparł go brat Strażnica.
— To rozsądne. Z powodu Przeznaczenia i nieuchronnych działań Losu.
Po chwili wahania nastąpiło ogólne kiwanie kapturami. Tylko brat Tynkarz był trochę niepewny.
— Jeszcze jedno… — powiedział. — Nie wyrwie się spod kontroli, prawda?
— Zapewniam cię, bracie Tynkarzu, że możesz się wycofać, kiedy tylko zechcesz — odpowiedział gładko Najwyższy Wielki Mistrz.
— No to… niech będzie — zgodził się z ociąganiem brat Tynkarz. — Tylko na chwilę. A czy możemy go zatrzymać tak długo, żeby spalił, na przykład, tyrańskie sklepy z warzywami?
Aha…
Zwyciężył. Znowu powrócą smoki. I król. Nie taki jak dawni królowie. To król, który zrobi to, co mu się każe.
— To zależy — odparł Najwyższy Wielki Mistrz — od tego, jak bardzo mi pomożecie. Na początek potrzebujemy wszelkich magicznych przedmiotów, jakie zdołacie dostarczyć…
Niech lepiej nie widzą, że druga połówka książki de Malachita jest zwęgloną bryłą. Autor nie był dostatecznie silny.
On sam poradzi sobie lepiej. I nic, ale to nic nie zdoła go powstrzymać.
Zagrzechotał grom…
Podobno bogowie grają żywotami ludzi. Ale w jakie gry, dlaczego i kim są poszczególne pionki, o co toczy się rozgrywka i jakie są reguły… Kto wie?
Lepiej o tym nie myśleć.
Zagrzechotał grom…
Wypadła szóstka.
A teraz wycofajmy się na chwilę z mokrych ulic Ankh-Morpork, przefruńmy nad porannymi mgłami Dysku i zogniskujmy obraz na młodym człowieku, zmierzającym do miasta z całą otwartością, szczerością i niewinnością góry lodowej, dryfującej po ruchliwym torze żeglugowym.
Ten młody człowiek nazywany jest Marchewą. Nie z powodu włosów, które ojciec zawsze ścinał mu krótko dla Higieny. To z powodu jego sylwetki — szerokiej u góry, zwężającej się ku dołowi; taką sylwetkę zyskuje chłopiec dzięki zdrowemu trybowi życia, pożywnemu jedzeniu i świeżemu górskiemu powietrzu potężnymi porcjami wciąganemu do płuc. Kiedy napina mięśnie ramion, inne mięśnie muszą się najpierw odsunąć.
Chłopiec ów niesie też miecz wręczony mu w tajemniczych okolicznościach. Bardzo tajemniczych okolicznościach. Aż dziw zatem, że jest w tym mieczu coś nieoczekiwanego: nie jest magiczny. Nie ma imienia. Kiedy się nim macha, człowieka nie wypełnia poczucie mocy, tylko wyrastają mu bąble na dłoniach. Można by uwierzyć, że miecz ten był używany tak często, aż zatracił inne swe cechy i stał się kwintesencją miecza: długim kawałkiem metalu z bardzo ostrymi krawędziami. I nie ma wypisanego na klindze przeznaczenia.
Jest właściwie unikatem.
Zagrzechotał grom.
Miejskie rynsztoki bulgotały cicho, niosąc ze sobą szczątki nocy, czasami protestujące słabo.
Docierając do nieruchomej postaci kapitana Vimesa, woda rozdzielała się i opływała go dwoma strumykami. Vimes otworzył oczy. Minęła chwila spokoju, zanim wspomnienia uderzyły go jak łopatą.
To był zły dzień dla Straży. Przede wszystkim mieli pogrzeb Herberta Gaskina. Biedny stary Gaskin. Złamał jedną z podstawowych zasad strażniczej służby. A nie była to zasada, którą ktoś taki jak Gaskin może złamać dwukrotnie. Dlatego musieli go złożyć w wilgotnej ziemi, a deszcz bębnił o wieko trumny i nikt go nie żałował prócz trzech żyjących jeszcze członków Nocnej Straży, grupy ludzi najbardziej w całym mieście pogardzanej. Sierżant Colon miał łzy w oczach. Biedny stary Gaskin.
Biedny stary Vimes, myślał Vimes.
Biedny stary Vimes w rynsztoku… Ale od tego przecież zaczął. Biedny stary Vimes, któremu woda wlewa się pod półpancerz. Biedny stary Vimes, patrzący, jak płynie obok reszta zawartości rynsztoka. Pewnie nawet biedny stary Gaskin ma w tej chwili lepszy widok.
Pomyślmy… Po pogrzebie ruszył w miasto, a potem był pijany. Nie, nie pijany… Chodzi o dwa słowa… Bardzo pijany — to jest to. Ponieważ cały świat wyginał się jakoś i skręcał jak nierówne szkło, a wracał do zwykłej postaci tylko wtedy, kiedy oglądało się go przez dno butelki.
Coś jeszcze… Co to było?
Aha. Wieczór. Pora na służbę. Ale nie dla Gaskina. Trzeba znaleźć kogoś nowego. Ale nowy już przecież idzie. Jakiś wieśniak z prowincji. Napisał list. Prostak ze wsi…
Vimes zrezygnował i osunął się z powrotem. Woda w rynsztoku falowała spokojnie.
Nad nim skwierczały w deszczu i migotały świetliste litery.
Nie tylko świeże górskie powietrze dało Marchewie jego potężną budowę. Pomogło też dorastanie w kopalni złota krasnoludów i praca po dwanaście godzin na dobę przy wyciąganiu wózków na powierzchnię.
Trochę się garbił. To z kolei było skutkiem dorastania w kopalni złota krasnoludów, które uważały, że pięć stóp to odpowiednia wysokość dla sklepienia.
Zawsze wiedział, że jest inny. Na przykład bardziej posiniaczony. Aż raz stanął przed nim ojciec (a sięgał mu do pasa) i powiedział, że Marchewa naprawdę nie jest — jak zawsze wierzył — krasnoludem.
To straszne, w wieku prawie szesnastu lat odkryć, że należy się do niewłaściwego gatunku.
— Nie chcieliśmy ci wcześniej mówić, synu — rzekł ojciec. — Mieliśmy nadzieję, że z tego wyrośniesz.
— Z czego wyrosnę? — zdziwił się Marchewa.
— Z rośnięcia. Ale twoja matka uważa, to znaczy oboje uważamy, że czas już, byś wyruszył między swoich. Znaczy, to nie w porządku trzymać cię tutaj bez towarzystwa osób twojego wzrostu. — Ojciec przekręcił obluzowany nit w hełmie: wyraźny znak, że był zmartwiony. — Ehm — dodał.
— Przecież to wy jesteście swoi! — zawołał zrozpaczony Marchewa.
— W pewnym sensie, owszem — zgodził się ojciec. — Ale w innym, który jest sensem bardziej precyzyjnym i dokładnym, wcale nie. Rozumiesz, chodzi o te historie z genetyką. I chyba lepiej by było, żebyś wyruszył gdzieś i zobaczył kawałek świata.