Выбрать главу

Vimes zbadał rozmyte we mgle kontury najbliższych budynków.

Dalekie okrzyki sugerowały, że ruszyła już uroczysta procesja. Wokół podwyższenia wybuchło niewielkie zamieszanie, gdy Lupine Wonse poganiał grupę służących rozwijających na stopniach purpurowy dywan.

Po drugiej stronie placu, wśród szeregów przygasłej arystokracji, uniosła głowę lady Ramkin.

Wokół tronu, pospiesznie zbudowanego z drewna i złotej folii, zajęli stanowiska pomniejsi kapłani, niektórzy z lekkimi ranami głowy.

Vimes poprawił się na ławie, słysząc głośne uderzenia własnego serca. Wbił spojrzenie w mgłę ponad rzeką…

…I zobaczył skrzydła.

Kochana mamo i tato [pisał Marchewa, przerywając na chwilę wpatrywanie się w mgłę].

Całe miasto niecierpliwie czeka na Koronację, która jest bardziej skomplikowana niż w domu. Przydzielono mi także dzienną Służbę. Szkoda, bo chciałem obejrzeć Koronację z Reet, ale się nie skarżę. Muszę kończyć, bo lada chwila spodziewamy się smoka, chociaż naprawdę nie istnieje.

Wasz kochający syn Marchewa

PS Czy widzieliście się ostatnio z Blaszką?

* * *

— Ty idioto!

— Przepraszam — powtarzał Vimes. — Bardzo mi przykro. Ludzie siadali z powrotem na ławach, a wielu rzucało mu wściekłe spojrzenia. Wonse aż pobladł ze złości.

— Jak mogłeś być taki głupi?! — wrzeszczał. Vimes przyglądał się własnym palcom.

— Zdawało mi się, że widzę…

— To był kruk! Wiesz, co to są kruki? W mieście żyją ich setki!

— W tej mgle trudno było ocenić rozmiar i… — mamrotał Vimes.

— A biedny mistrz Greetling… Powinieneś wiedzieć, jak reaguje na głośne krzyki.

Przewodniczącego Gildii Nauczycieli jacyś dobrzy ludzie musieli odprowadzić na bok.

— Żeby tak wrzeszczeć! — Wonse nie mógł się uspokoić.

— Przecież powiedziałem, że przepraszam. To była pomyłka.

— Musiałem zatrzymać procesję i wszystko! Vimes milczał. Czuł na sobie rozbawione i niechętne spojrzenia setek oczu.

— No tak… — wymruczał. — Chyba lepiej wrócę do Yardu. Wonse zmrużył oczy.

— Nie — warknął. — Ale jeśli chcesz, możesz wrócić do domu. Albo gdziekolwiek, gdzie cię poprowadzą twoje fantazje. Daj mi swoją odznakę.

— Co?

Wonse wyciągnął rękę.

— Odznakę — powtórzył.

— Moją odznakę?

— To właśnie powiedziałem. Nie chcę, żebyś znowu wpakował się w kłopoty.

Vimes spojrzał na niego zdumiony.

— Przecież to moja odznaka!

— A teraz masz mija oddać — rzekł groźnie Wonse. — Z rozkazu króla.

— Co to znaczy? Przecież król nic nie wie! — Vimes dosłyszał błaganie we własnym głosie.

— Ale się dowie. — Wonse zmarszczył brwi. — I nie spodziewaj się, że wyznaczy twojego następcę.

Vimes powoli odpiął pokryty patyną miedziany krążek, zważył go w dłoni i bez słowa rzucił Wonse’owi. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie prosić o litość, ale coś się w nim zbuntowało. Odwrócił się więc i zniknął w tłumie.

To już wszystko.

Koniec. Ot, tak. Po tylu latach służby. Koniec ze Strażą Miejską. Ha! Vimes kopnął krawężnik. Teraz pewnie zmieniają na jakąś Królewską Gwardię.

Z tymi przeklętymi pióropuszami na hełmach.

Miał tego dosyć. Co to za życie w Straży? Poznaje się ludzi w najgorszych sytuacjach. Mógł przecież znaleźć setki innych zajęć, a jeśli tylko chwilę pomyśli, przypomni sobie jakich.

Pseudopolis Yard leżał z dala od szlaku procesji; kiedy Vimes wszedł do środka, słyszał dalekie okrzyki tłumów. W całym mieście biły dzwony w świątyniach.

Teraz biją w dzwony, pomyślał, ale już niedługo… już niedługo… nie będą bić w dzwony. Nieszczególny aforyzm, ale można nad nim popracować. Czasu mu teraz nie braknie.

Zauważył bałagan.

Errol znów zaczął jeść. Zjadł większą część stołu, ruszt z paleniska, wiadro na węgiel, kilka lamp i piszczącego gumowego hipopotama. Teraz znowu leżał w swojej skrzynce i skomlał przez sen.

— Ale narozrabiałeś — mruknął Vimes. Przynajmniej już nie on będzie musiał tu sprzątać.

Wysunął szufladę biurka.

Ktoś przegryzł się i tutaj. Pozostało tylko trochę odłamków szkła.

* * *

Sierżant Colon podciągnął się na parapet wokół Świątyni Pomniejszych Bóstw. Był już za stary na takie rzeczy. Nie po to się zaciągnął, żeby siedzieć na dachu i czekać, aż smok go znajdzie.

Złapał oddech i rozejrzał się we mgle.

— Jest tu jeszcze jakiś człowiek? — zapytał szeptem.

— Ja jestem, sierżancie. — W wilgotnym powietrzu głos Marchewy brzmiał głucho i groźnie.

— Sprawdzałem tylko, czy jeszcze tu jesteś — wyjaśnił Colon.

— Jeszcze tu jestem — odparł posłusznie Marchewa.

— I czy coś cię nie zjadło. — Colon spróbował się uśmiechnąć.

— Nic mnie nie zjadło.

— Aha. To dobrze. — Zabębnił palcami po mokrym kamieniu, czując, że powinien dokładnie wszystko wytłumaczyć. — Tylko sprawdzałem — oświadczył. — To należy do moich obowiązków. Patrolowanie i w ogóle. Nie to, że się boję tkwić na dachu całkiem sam, rozumiesz. Gęsta ta mgła, co?

— Tak, sierżancie.

— Wszystko w porządku? — głos Nobby’ego nadbiegł ukradkiem z mgły, a tuż za nim pojawił się jego właściciel.

— Tak, kapralu — odparł Marchewa.

— Co tu robicie, kapralu? — zapytał Colon.

— Zajrzałem tylko, żeby sprawdzić, czy nic się nie stało młodszemu funkcjonariuszowi Marchewie — wyjaśnił niewinnie Nobby. — A co pan tu robi, sierżancie?

— U wszystkich wszystko jest w porządku — rozpromienił się Marchewa. — To dobrze, prawda?

Obaj podoficerowie przestąpili z nogi na nogę, unikając patrzenia sobie w oczy. Od wyznaczonych posterunków dzieliła ich długa droga po wilgotnych, zamglonych, a przede wszystkim odsłoniętych dachach.

Colon podjął decyzję.

— Do licha z tym wszystkim — rzekł i szybko znalazł kawałek przewróconego posągu, na którym usiadł.

Nobby oparł się o parapet i wyciągnął zza ucha mokry niedopałek.

— Słychać już procesję — zauważył.

Colon nabił fajkę i potarł zapałkę o leżący obok kamień.

— Jeżeli ten smok jest żywy — oświadczył, wydmuchując pióropusz dymu i zmieniając niewielki obszar mgły w smog — to na pewno się stąd wyniósł. Mówię wam. Miasto nie nadaje się dla smoków — dodał tonem człowieka, który skutecznie stara się przekonać sam siebie. — Pewnie poleciał gdzieś, gdzie jest dużo wysokich wież i mnóstwo jedzenia. Możecie mi wierzyć.

— Znaczy się gdzieś do miasta? — upewnił się Marchewa.

— Cicho! — krzyknęli na niego chórem.

— Niech pan poda zapałki, sierżancie — poprosił Nobby.

Colon rzucił mu na dachówki pęczek cuchnących patyczków. Nobby zapalił jeden, ale płomyk zgasł natychmiast. Obok przepłynęły strzępy mgły.