Выбрать главу

— Czy teraz mogę krzyczeć hurra?

— Czemu nie? — odparł Vimes. — Wszyscy inni będą.

Z pałacu dobiegły stłumione odgłosy skomplikowanej destrukcji.

* * *

Errol paszczą przeciągnął po podłodze kij od miotły i postękując z wysiłku, ustawił go pionowo. Po kolejnych stęknięciach i trzech nieudanych próbach zdołał wcisnąć koniec pomiędzy ścianę a wielki słój z naftą do lamp.

Przerwał na moment, dysząc jak para miechów, po czym pchnął.

Słój opierał się przez chwilę, raz czy dwa razy zakołysał, wreszcie spadł i roztrzaskał się na posadzce. Surowa, marnie oczyszczona nafta rozlała się czarną kałużą.

Wielkie nozdrza Errola zadrżały. Gdzieś w głębi mózgu jak klucze telegrafu stukały nieznane dotąd synapsy. Masy informacji płynęły grubym włóknem nerwowym do nosa; niosły niepojęte dane o potrójnych wiązaniach, nasyconych węglowodorach i izomerach. Jednak większa część tych danych omijała niewielki fragment mózgu, który Errol wykorzystywał do bycia Errolem.

Wiedział tylko, że nagle bardzo, ale to bardzo chce mu się pić.

* * *

Coś ważnego działo się w pałacu. Słychać było trzaski podłogi, czasem huk spadającego sufitu… W pełnym szczurów lochu, za drzwiami wyposażonymi w więcej zamków niż jest śluz w sieci kanałów, Patrycjusz Ankh-Morpork leżał i uśmiechał się w ciemności.

* * *

Na zewnątrz, w mroku, zapalały się ogniska. Ankh-Morpork świętowało. Nikt nie był całkiem pewien z jakiego powodu, ale wszyscy się na to szykowali: rozbito beczki, woły nadziano na rożny, wydano po jednej papierowej czapeczce i jednym pamiątkowym kubku na dziecko, więc szkoda, żeby tyle pracy poszło na marne. Poza tym miniony dzień okazał się bardzo interesujący, a mieszkańcy Ankh-Morpork cenili rozrywki.

— Moim zdaniem — oświadczył jeden ze świętujących, pochłaniając kawał na wpół surowego mięsa — smok jako król to wcale nie jest zły pomysł. Kiedy się dobrze zastanowić, znaczy się.

— Rzeczywiście wygląda wytwornie — przyznała kobieta po jego prawej stronie, jakby wypróbowywała ten pomysł. — Taki, no… smukły. Ładny i sprytny. Wcale nie jest niechlujny. Widać, że dumny z siebie. — Spojrzała z wyrzutem na młodszych ucztujących przy innej części stołu. — Kłopot z ludźmi dzisiaj polega na tym, że brakuje im godności.

— Dochodzi też polityka zagraniczna — dodał trzeci, częstując się żeberkiem. — Jeśli się zastanowić…

— O co panu chodzi?

— O dyplomację — odparł spokojnie żeberkożerca.

Zastanowili się. Widać było, że badają ideę na wszelkie sposoby i myślą o niej z różnych stron, w uprzejmym wysiłku zrozumienia, o czym ten człowiek, do licha, opowiada.

— No, nie wiem — stwierdził niepewnie ekspert od monarchii. — Wie pan, taki smok ma w zasadzie dwie metody prowadzenia negocjacji. Prawda? Znaczy, albo smaży człowieka żywcem, albo nie. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę — dodał.

— O to mi właśnie chodzi. Powiedzmy, że przybywa ambasador z Klatchu, sami wiecie, jacy oni są aroganccy, i przypuśćmy, że mówi: Chcemy tego, chcemy tamtego i chcemy jeszcze czegoś. I co? — Rozpromienił się. — My jemu na to: Zamknij się pan, chyba że chcesz wrócić do domu w słoiku.

Wypróbowali w myślach ten scenariusz. Rzeczywiście, miał w sobie pewien urok.

— W Klatchu mają wielką flotę — przypomniał niepewnie monarchista. — Smażenie dyplomatów może być ryzykowne. Kiedy ludzie widzą, że na łodzi wraca stos sadzy, rzadko są zachwyceni.

— Wtedy powiemy: Hej tam, Rysiu Klatchysiu, ty nie chcieć wielki jaszczurka z nieba upiec twoja chata szybko ciach-ciach.

— Naprawdę możemy tak powiedzieć?

— Czemu nie? A jeszcze potem mówimy: Przysłać duża danina, i to już.

— Nigdy nie lubiłam tych Klatchian — oświadczyła stanowczo kobieta. — Jedzą jakieś paskudztwa! Obrzydliwość. I jeszcze cały czas gadają w tym swoim pogańskim języku…

W mroku błysnęła zapałka.

Vimes osłonił płomień dłonią, zaciągnął się dymem z nędznego tytoniu, rzucił zapałkę do rynsztoka i poczłapał wśród kałuż.

Jeśli cokolwiek przygnębiało go bardziej niż własny cynizm, to fakt, że często nie był aż tak cyniczny jak prawdziwy świat.

Od wieków mamy dobre stosunki z różnymi państwami. Dobre stosunki to praktycznie cała nasza polityka. A teraz usłyszałem chyba, jak wypowiadamy wojnę starożytnej cywilizacji, z którą zawsze mieliśmy dobre stosunki, mniej więcej, chociaż rzeczywiście mówią dość zabawnie. A po nich cały świat. Co gorsza, prawdopodobnie wygramy.

* * *

Podobne myśli, chociaż z innej perspektywy, przebiegły przez głowy wszystkich dostojników w Ankh-Morpork, kiedy następnego ranka każdy z nich otrzymał liścik informujący, że powinni zjawić się w pałacu na obiad, z rozkazu.

Nie było napisane, czyj to rozkaz. Ani też, co od razu zauważyli, czyj obiad.

Teraz czekali w przedpokojach.

Nastąpiły zmiany. Pałac nigdy nie należał do kategorii luksusowych rezydencji. Patrycjusz uważał, że jeśli ludziom za bardzo się spodoba, mogą zechcieć tu zostać. Umeblowanie składało się z kilku krzeseł i portretów dawnych władców miasta, trzymających zwoje pergaminów i różne inne przedmioty.

Krzesła nadal stały na miejscach. Portrety zniknęły. A raczej — jako poplamione i podarte płótna — leżały na stosie w kącie, ale zniknęły złocone ramy.

Dostojnicy starali się nie patrzeć sobie w oczy i siedzieli w milczeniu, bębniąc palcami o kolana.

Wreszcie dwóch wyraźnie zmartwionych służących otworzyło drzwi do głównego holu. Na spotkanie gości wyszedł Lupine Wonse.

Większość dostojników nie spala całą noc, próbując sformułować jakieś zasady polityki wobec smoków. Wonse jednak wyglądał, jakby nie zaznał snu od lat. Twarz miał koloru sfermentowanej ścierki. Zawsze chudy, teraz przypominał coś wywleczonego z piramidy.

— Aha — zaintonował. — Dobrze. Wszyscy jesteście? Zatem pozwólcie tędy, panowie.

— Ehem… — odchrząknął główny złodziej. — List wspominał o obiedzie.

— Tak — przyznał Wonse.

— Ze smokiem?

— Wielkie nieba, nie myślicie chyba, że smok was zje? Co za pomysł!

— Nawet mi to nie przyszło do głowy — zapewnił złodziej, a ulga dymiła mu uszami niczym para. — Sam pomysł… Cha, cha.

— Cha, cha — przyłączył się szef kupców.

— Ho, ho — dodał główny skrytobójca. — Co za pomysł.

— Nie, nie. Przypuszczam, że jesteście zbyt żylaści — powiedział Wonse. — Cha, cha.

— Cha, cha.

— Aha, aha.

— Ho, ho.

Temperatura opadła o kilka stopni.

— Pozwólcie więc za mną.

Główny hol zmienił się przez noc. Przede wszystkim był teraz o wiele większy. Zburzono ściany dzielące go od sąsiednich komnat, natomiast strop i parę pięter powyżej usunięto całkowicie. Na podłodze leżała masa gruzu, z wyjątkiem samego środka, zajętego przez stos zło ta…

W każdym razie złocisty stos. Wyglądał, jakby ktoś z całego pałacu pozbierał wszystko, co lśniło lub migotało. Były tu ramy obrazów, złote nici z gobelinów, sztućce, z rzadka jakiś klejnot. Były też wazy z kuchni, lichtarze, szkandele do ogrzewania pościeli, odłamki luster. Błyszczące śmieci.

Dostojnicy nie zwrócili jednak uwagi na te skarby, a to z powodu tego, co wisiało im nad głowami.

Wyglądało jak największe źle zwinięte cygaro we wszechświecie, gdyby największe źle zwinięte cygara we wszechświecie miały zwyczaj zwisania głową w dół. Dwa słabo widoczne szpony ściskały ciemne belki.