W połowie drogi między błyszczącym stosem a drzwiami nakryto niewielki stół. Goście bez szczególnego zdziwienia spostrzegli, że znajoma srebrna zastawa zniknęła. Na stole ułożono porcelanowe talerze i sztućce wyglądające, jakby całkiem niedawno ktoś je wystrugał z drewna.
Wonse zajął miejsce u szczytu stołu i skinął na służbę.
— Siadajcie, panowie — zaprosił. — Przepraszam, że pałac wygląda teraz trochę… inaczej, ale król ma nadzieję, że zniesiecie to do czasu, kiedy zorganizujemy wszystko jak należy.
— Ee… kto? — spytał główny kupiec.
— Król — powtórzył Wonse. Jego głos brzmiał jak oddalony tylko o włos od szaleństwa.
— Aha, król. No tak — mruknął kupiec.
Ze swojego miejsca dokładnie widział wiszący obiekt. Miał wrażenie, że dostrzega jakiś ruch, jakieś drżenie w szerokich fałdach, które go spowijały.
— Niech żyje król — powiedział.
Na pierwsze danie podano zupę z kluskami. Wonse podziękował. Pozostali jedli w zalęknionym milczeniu, przerywanym jedynie głuchym stukiem drewna o porcelanę.
— Trzeba pewne sprawy zadekretować i król sądzi, że wasza zgoda byłaby mile widziana — zaczął po chwili Wonse. — Zwykła formalność, ma się rozumieć, i przepraszam, że zajmuję panom czas takimi drobiazgami.
Wielki zawój poruszył się jakby od podmuchu wiatru.
— Ależ to żaden kłopot — wychrypiał przywódca złodziei.
— Król uprzejmie pragnie ogłosić — podjął Wonse — że łaskawie przyjmie prezenty koronacyjne od mieszkańców miasta. Nic wyjątkowego, oczywiście. Jakiekolwiek szlachetne metale czy klejnoty, które mają w posiadaniu i bez żalu mogą z nich zrezygnować. Muszę jednak podkreślić, że absolutnie nie jest to obowiązkowe. Wielkoduszność, jakiej z pewnością oczekuje, winna być działaniem całkowicie dobrowolnym.
Przywódca skrytobójców zerknął na swoje pierścienie i westchnął ciężko. Przywódca kupców odpinał już z szyi złocony łańcuch swego urzędu.
— Ależ panowie… — powiedział Wonse. — To naprawdę niespodzianka.
— Ehm… — wtrącił nadrektor Niewidocznego Uniwersytetu. — Jest pan… to znaczy, nie wątpię, iż król jest świadom tradycyjnego wyłączenia Uniwersytetu ze wszystkich miejskich podatków i danin…
Stłumił ziewnięcie. Magowie całą noc kierowali na smoka swoje najlepsze zaklęcia. Przypominało to boksowanie mgły.
— Ależ drogi panie, to nie danina — zaprotestował Wonse. — Mam nadzieję, że to nie moje słowa wzbudziły takie podejrzenie. Ależ skąd! Nigdy. Każdy dar winien być, jak już mówiłem, całkowicie dobrowolny. Mam nadzieję, że to całkiem jasne.
— Jak kryształ. — Najważniejszy ze skrytobójców rzucił magowi gniewne spojrzenie. — A te całkowicie dobrowolne dary, jakie złożymy, trafią…?
— Na stos.
— Aha.
— Wprawdzie jestem przekonany, że mieszkańcy naszego miasta okażą swoją hojność, gdy tylko w pełni zrozumieją sytuację — odezwał się kupiec — jednak król z pewnością rozumie, że w Ankh-Morpork jest bardzo mało złota.
— Słuszna uwaga — zgodził się Wonse. — Król wszakże zamierza zmienić ten stan dzięki swej dynamicznej, ambitnej polityce zagranicznej.
— Ach… — odpowiedzieli chórem dostojnicy, tym razem z większym entuzjazmem.
— Na przykład — kontynuował Wonse — król uważa, że nasze uzasadnione interesy w Quirmie, w Sto Lat, w Pseudopolis i Tsorcie były przez ostatnie stulecia poważnie zaniedbywane. Chce jak najszybciej naprawić sytuację i zapewniam was, panowie, że szerokim strumieniem popłyną do miasta skarby tych, którzy pragną się cieszyć protekcją naszego króla.
Skrytobójca obejrzał się na złoty stos. Dokładnie sobie wyobrażał, gdzie trafi ta rzeka skarbów. Trzeba przyznać, że smok potrafił elegancko zażądać pieniędzy. Był w tym prawie ludzki.
— Och — powiedział głośno.
— Oczywiście, będą też pewnie inne nabytki, jak to ziemia, nieruchomości i tak dalej. Król chce z całą mocą dać do zrozumienia, że lojalni Tajni Radcy będą sowicie wynagradzani.
— I… tego… — podjął skrytobójca, uznając, że dość dobrze rozumie już naturę procesów myślowych króla. — Bez wątpienia ci, no…
— Tajni Radcy — podpowiedział Wonse.
— Bez wątpienia zareagują tym większą szczodrością w kwestii, na przykład, skarbu?
— Jestem przekonany, że taka myśl nie przemknęła nawet królowi przez głowę. Ale to słuszna uwaga.
— Tak też pomyślałem.
Następne danie składało się z tłustej wieprzowiny, fasoli i ziemniaków. Nie mogli nie zauważyć, że to kolejna tucząca potrawa. Wonse poprosił o szklankę wody.
— Co doprowadza nas do kolejnej sprawy, dość delikatnej natury. Jestem jednak pewien, że osoby tak obyte w świecie, o tak otwartych umysłach, zaakceptują ją bez oporu — powiedział. Dłoń trzymająca szklankę drżała lekko. — Mam też nadzieję, że mieszkańcy w swej ogólności także ją zrozumieją, tym bardziej że król na wiele sposobów przyczyni się do dobrobytu i poprawienia obronności miasta. Z pewnością wszyscy będą spać spokojniej wiedząc, że sm… że król niestrudzenie czuwa nad ich bezpieczeństwem. Mogą się jednak objawić śmieszne, staromodne… uprzedzenia, jakie zwalczyć można tylko bezustanną pracą… wszystkich ludzi dobrej woli.
Umilkł, przyglądając się im z uwagą. Przywódca skrytobójców opowiadał później, że w życiu wiele razy spoglądał w oczy ludziom z oczywistych powodów bliskim śmierci, ale nigdy w oczy, które wyraźnie i niewątpliwie patrzyły z samych głębin Piekła. Miał nadzieję, że nigdy, ale to nigdy nie będzie musiał jeszcze raz oglądać takich oczu.
— Mówię tu… — rzekł Wonse, a każde słowo wydobywało się powoli, jak bąbelki gazu z bagniska-o kwestii… królewskiej… diety.
Zapadło straszliwe milczenie. Usłyszeli nad sobą cichy szelest skrzydeł, a cienie w kątach sali zdawały się rosnąć i podpełzać coraz bliżej.
— Diety — powtórzył gtucho złodziej.
— Tak. — Głos Wonse’a przypominał raczej pisk.
Skrytobójca słyszał kiedyś określenie „pośmiertny grymas” i zastanawiał się, czy będzie miał okazję skorzystać z niego, by ściśle opisać wyraz czyjejś twarzy. Teraz już wiedział. To właśnie zobaczył na obliczu Wonse’a: upiorny grymas człowieka, który usiłuje nie słyszeć tego, co mówią jego własne usta.
— My, tego… sądziliśmy — powiedział, ostrożnie dobierając słowa — że sm… to znaczy król przez ostatnie tygodnie sam jakoś rozwiązywał te problemy.
— Tak, ale to nędzne zdobycze, domyślają się panowie. Nędzne. Zbłąkane zwierzęta i tak dalej. — Wonse wpatrywał się tępo w blat stołu. — Takie prowizoryczne posiłki nie są przecież właściwe dla króla.
Cisza narastała, nabierała faktury. Dostojnicy myśleli w skupieniu, głównie o posiłku, który właśnie zjedli. Podanie wielkiego biszkopta z dużą ilością śmietany pomogło im się skoncentrować.
— Ee… — zaczął kupiec. — A jak często król bywa głodny?
— Przez cały czas — wyjaśnił Wonse. — Ale jada tylko raz na miesiąc. To właściwie bardziej ceremoniał niż posiłek.
— Oczywiście — zgodził się kupiec. — Z pewnością.
— A tego… — zainteresował się skrytobójca — kiedy król, tego… jadł ostatnio?
— Z przykrością informuję panów, że nie odżywiał się właściwie od swojego tutaj przybycia.