— Aha.
— Musicie panowie zrozumieć — mówił Wonse, rozpaczliwie przesuwając drewniane sztućce — że napadanie na ludzi, jak zwykły skrytobójca…
— Przepraszam bardzo — zaprotestował skrytobójca.
— Jak zwykły morderca, chciałem powiedzieć, nie… nie daje mu satysfakcji. Samą istotą królewskiego posiłku jest… jest akt wspólnoty między władcą a poddanymi. To rzeczywiście odpowiednie porównanie. Taki posiłek ma wzmacniać więź między koroną a społeczeństwem.
— A jeśli chodzi o ścisły charakter tego posiłku… — odezwał się złodziej, niemal krztusząc się słowami. — Czy mowa tu o młodych pannach?
— To przesądy — uspokoił go Wonse. — Wiek nie ma znaczenia. Stan cywilny jest oczywiście ważny. I klasa społeczna. Ma to jakiś związek ze smakiem. — Pochylił się; jego głos wypełnił się cierpieniem i błaganiem; po raz pierwszy wyczuli, że przemówił od siebie. — Proszę, panowie, zastanówcie się — syknął. — W końcu to tylko jedna miesięcznie! A w zamian tak wiele! Rodziny osób użytecznych dla króla, członków Tajnej Rady, takich jak wy, naturalnie nie będą nawet rozważane. A kiedy pomyślicie o możliwych alternatywach…
Nie pomyśleli o wszystkich możliwych alternatywach. Wystarczyło, że pomyśleli o jednej.
Milczenie przygniatało ich, a Wonse wciąż mówił. Unikali patrzenia na siebie w lęku, co mogą zobaczyć odbitego w oczach innych. Każdy z nich myślał: ktoś z nich musi w końcu coś powiedzieć, zaprotestować, a wtedy ja go poprę, zamruczę na poparcie, nic nie powiem, nie jestem taki głupi, żeby mówić, ale zamruczę bardzo stanowczo, by nikt nie miał wątpliwości, że się sprzeciwiam, bo przecież w takich chwilach każdy przyzwoity człowiek powinien niemal powstać i prawie dać się usłyszeć…
Ale nikt nic nie mówił. Tchórze, myślał każdy z nich.
Nikt też nie tknął deseru ani wielkich jak cegły czekoladek, które podano zaraz potem. Słuchali tylko z tępą grozą monotonnego głosu Wonse’a, a kiedy mogli już iść, starali się wychodzić osobno, żeby ze sobą nie rozmawiać.
Wyjątkiem był przywódca kupców. Opuszczał pałac w towarzystwie głównego skrytobójcy; szli obok siebie, a ich myśli gnały w bezładzie. Kupiec szukał jaśniejszych stron sytuacji; należał do osób, które — kiedy wszystko zaczyna się sypać — organizują festiwale pieśni chóralnej.
— No, no — powiedział głośno. — Czyli jesteśmy teraz tajnymi radcami. Ciekawe.
— Hmm — odparł skrytobójca.
— Zastanawiam się, jaka jest różnica między tajnym radcą a zwykłym doradcą?
Skrytobójca spojrzał na niego z niechęcią.
— Myślę — rzekł — że gdyby ludzie się dowiedzieli, wpadłby pan w gówno po uszy.
I znowu spuścił głowę. Wciąż przypominał sobie ostatnie słowa Wonse’a, wypowiedziane, kiedy ściskał jego miękką dłoń. Ciękawę, czy ktoś jeszcze je usłyszał… Raczej nie, bo były raczej kształtem niż dźwiękiem. Wonse ułożył tylko wargi, wpatrzony nieruchomo w opalone księżycem oblicze skrytobójcy.
Pomóż. Mi.
Skrytobójca zadrżał. Dlaczego właśnie on? O ile wiedział, miał kwalifikacje do pomagania tylko w jeden sposób i bardzo rzadko ludzie prosili o taką pomoc dla siebie. Zwykle płacili spore kwoty, żeby sprawić nią niespodziankę komuś innemu.
Pomyślał, co przeżywa Wonse, jeśli każda alternatywa wydaje się lepsza…
Wonse siedział samotny w ciemnej, zrujnowanej sali. Czekał.
Mógłby uciekać. Ale on by go znalazł. Zawsze by go znalazł. Potrafił wyczuć jego umysł.
Albo by go spalił. To jeszcze gorsze. Tak jak Bractwo. Zgon był natychmiastowy, w każdym razie wyglądał jak natychmiastowy, ale nocami Wonse nie mógł zasnąć i myślał, czy te ostatnie mikrosekundy nie rozciągają się w subiektywną, rozpaloną do białości wieczność, gdzie każda cząstka ciała zmienia się w kroplę plazmy, a człowiek żyje pośrodku tego piekła…
Nie ciebie. Ciebie nie spalę.
To nie była telepatia. O ile Wonse to rozumiał, telepatia polegała na słyszeniu głosu w swoim umyśle. A to było jak słyszenie głosu w swoim ciele. Cały system nerwowy wibrował niczym cięciwa łuku.
Wstań.
Kiedy odzywał się ten głos, Wonse zachowywał nad własnym ciałem taką władzę, jak woda nad grawitacją. Poderwał się, przewracając krzesło i zaczepiając nogą o stół.
Podejdź.
Wonse ruszył, szurając nogami po podłodze.
Skrzydła rozwinęły się z wolna, z cichym szelestem, aż wypełniły hol od ściany do ściany. Czubek jednego wybił okno i wysunął się na zewnątrz.
Smok powoli, zmysłowo wyciągnął szyję i ziewnął. Kiedy skończył, opuścił łeb, aż znalazł się o kilka cali od twarzy Wonse’a.
Co to znaczy dobrowolnie?
— To, no… To znaczy zrobić coś z własnej wolnej woli. Ale oni nie mają wolnej woli! Będą powiększać mój skarb albo ich spalę!
Wonse przełknął ślinę.
— Tak — przyznał. — Ale nie wolno… Bezgłośny ryk wściekłości obrócił go w miejscu.
— Nie, nie! — piszczał Wonse, trzymając się za głowę. — Nie o to mi chodziło! Naprawdę! Tak będzie po prostu lepiej! Lepiej i bezpieczniej!
Nikt mnie nie pokona!
— Z pewnością masz rację! Nikt nade mną nie zapanuje! Wonse uniósł dłoń uspokajająco.
— Oczywiście, oczywiście — zgodził się. — Ale istnieją sposoby i sposoby. Tak, sposoby i sposoby. A ryki i płomienie, rozumiesz, nie będą ci potrzebne…
Głupia małpo! A jak mam ich zmusić, żeby robili, co im każę?
Wonse splótł ręce za plecami.
— Zrobią to dobrowolnie — zapewnił. — A z czasem uwierzą, że sami tego chcieli. Stworzą nową tradycję. Możesz mi wierzyć. My, ludzie, łatwo się dostosowujemy.
Smok przyglądał mu się długo.
— Minie trochę czasu — mówił Wonse, starając się powstrzymać drżenie głosu — a kiedy ktoś im powie, że smok na tronie to zły pomysł, sami go zabiją.
Smok mrugnął.
Po raz pierwszy, odkąd Wonse pamiętał, zdawał się wahać.
— Po prostu znam ludzi — wyjaśnił Wonse. Smok przygniatał go wzrokiem. Jeżeli mnie okłamujesz…
— Wiesz, że nie mogę. Nie ciebie. Naprawdę tak się zachowują?
— Oczywiście. Przez cały czas. To typowa ludzka cecha.
Wonse wiedział, że smok potrafi odczytywać przynajmniej górne poziomy świadomości. Ich umysły rezonowały w straszliwej harmonii. On także dostrzegał wielkie myśli za wpatrzonymi w niego ślepiami.
Smok był przerażony.
— Przykro mi — powiedział Wonse. — Tacy już jesteśmy. Wszystko to ma chyba związek z przetrwaniem.
Nie doczekam się potężnych wojowników, chcących mnie zabić? pomyślał smok niemal żałośnie.
— Raczej nie. Ani bohaterów?
— Już nie. Za dużo kosztują.
Przecież będę zjadać ludzi!
Wonse zaskomlał.
Poczuł, jak smok przeszukuje jego umysł, próbując znaleźć wskazówkę umożliwiającą zrozumienie. Na wpół zobaczył, na wpół poczuł migotanie przypadkowych wizji, obrazy smoków, mitycznej ery gadów i — tutaj smok był szczerze zdumiony — pewnych niezbyt chwalebnych okresów ludzkiej historii, stanowiących zresztą większą jej część. A po zdumieniu napłynął gniew. Nie istniało właściwie nic, co smok mógł zrobić ludziom, a czego sami wcześniej czy później nie wypróbowali na sobie nawzajem, często z entuzjazmem.