Macie czelność się skarżyć, pomyślał smok. A przecież my byliśmy smokami. Smoki powinny być okrutne, chytre, nieczule i straszne. Ale coś ci powiem, małpo…
Wielki pysk zbliżył się jeszcze i Wonse spojrzał prosto w głębie bezlitosnych smoczych ślepi.
Smoki nigdy nie paliły na stosie, nie torturowały, nie rozpruwały na kawałki i nie nazywały tego moralnością.
Smok przeciągnął skrzydła raz czy dwa i opadł ciężko na tandetną kolekcję śladowo cennych przedmiotów. Pazurami przeorał stos.
Trójnoga jaszczurka nie wyspałaby się na czymś takim, pomyślał.
— Będą lepsze rzeczy — szepnął Wonse, z ulgą przyjmując chwilową zmianę tematu. Lepiej, żeby były.
— Czy mogę… — Wonse zawahał się. — Czy mogę zadać ci pytanie?
Pytaj.
— Przecież nie musisz zjadać ludzi. Myślę, rozumiesz, że z ludzkiego punktu widzenia to główny problem — dodał szybko, niemal bełkocząc. — Skarby i reszta, to w końcu żaden kłopot, ale jeśli chodzi tylko o, powiedzmy, o białko, to może tak potężny intelekt jak twój pomyślałby o czymś mniej kontrowersyjnym, krowie na przykład, która przecież…
Smok dmuchnął poziomą strugą ognia, przypalając ścianę.
Nie muszę? Nie muszę?! ryknął, kiedy ucichł syk płomienia. Ty mi mówisz o konieczności ? Czy tradycja nie nakazuje, by najpiękniejsze kwiaty kobiecości posyłać smokowi dla zapewnienia spokoju i dobrobytu ?
— Ale widzisz, zawsze żyliśmy raczej spokojnie i we względnym dobrobycie…
A CHCESZ, ŻEBY TAK ZOSTAŁO?
Siła tej myśli powaliła Wonse’a na kolana.
— Oczywiście — wykrztusił.
Smok leniwie rozprostował szpony.
A zatem to wy musicie, nie ja, pomyślał. A teraz zejdź mi z oczu.
Wonse opadł bezwładnie, kiedy bestia opuściła jego umysł.
Smok prześliznął się po nędznym skarbie, wskoczył na parapet jednego z wielkich okien holu i wybił głową witraż. Odłamki wielobarwnego wizerunku ojca miasta posypały się na gruzy w dole.
Długa szyja wyciągnęła się na zewnątrz i w wieczornym zmierzchu obracała się niby igła kompasu. W całym mieście zapalały się światła. Gwar czyniony przez milion ludzi zajętych życiem brzmiał jak stłumione, niskie brzęczenie.
Smok odetchnął głęboko i z rozkoszą.
Potem wciągnął na parapet pozostałą część cielska, wypchnął resztki okiennej ramy i skoczył w niebo.
— Co to jest? — spytał Nobby.
Przedmiot był mniej więcej okrągły, w dotyku podobny do drewna, a uderzony wydawał dźwięk jak linijka stukająca o krawędź biurka.
Sierżant Colon postukał jeszcze raz.
— Poddaję się — oświadczył.
Marchewa z dumą wyjął obiekt z pogniecionego opakowania.
— Ciasto — wyjaśnił, wsuwając pod spód obie dłonie i z pewnym wysiłkiem podnosząc okrągły przedmiot. — Od mojej mamy. Zdołał ułożyć go na stole, nie przycinając sobie palców.
— Można je zjeść? — zdziwił się Nobby. — Minęły miesiące, zanim do nas dotarło. Chyba się zeschło.
— Nie, to specjalny krasnoludzki przepis. Ciasta krasnoludów nigdy nie wysychają.
Sierżant Colon jeszcze raz stuknął w twardą powierzchnię.
— Nie, chyba faktycznie nie — przyznał.
— Jest niezwykle wręcz pożywne — tłumaczył Marchewa. — Właściwie prawie magiczne. Tajemnicę wypieku od wieków przekazuje się z krasnoluda na krasnoluda. Wystarczy mały kawałek, a nie chce się jeść przez cały dzień.
— A można uciec? — zapytał sierżant.
— Krasnolud może pokonać setki mil z takim ciastem w plecaku.
— Na pewno — mruknął ponuro Colon. — I pewnie przez cały czas myśli sobie: do licha, mam nadzieję, że szybko znajdę coś do zjedzenia, bo inaczej znowu czeka mnie to przeklęte ciasto.
Marchewa, dla którego słowo „ironia” kojarzyło się tylko z aro-nią, sięgnął po pikę i po kilku próbach zdołał rozłupać ciasto na cztery prawie równe części.
— Częstujcie się — zaprosił. — Po jednym dla nas i czwarty dla kapitana. — Wtedy zdał sobie sprawę, co powiedział. — Oj, przepraszam.
— No tak — rzekł Colon.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
— Lubiłem go — oznajmił Marchewa. — Przykro mi, że musiał odejść.
Znowu zapadło milczenie, całkiem podobne do poprzedniego, ale głębsze i smutniejsze.
— Myślę, że teraz pana awansują na kapitana — odezwał się Marchewa.
Colon drgnął.
— Mnie? Ja nie chcę być kapitanem! Nie umiem tak kombinować. Nie warto kombinować za głupie dziewięć dolarów dodatku na miesiąc.
Zabębnił palcami po stole.
— Tyle dostawał? — zdziwił się Nobby. — Myślałem, że oficerowie śpią na pieniądzach.
— Dziewięć dolarów miesięcznie — potwierdził Colon. — Kiedyś widziałem listę płac. Dziewięć dolarów plus dwa dolary sortu pióropuszowego. Ale nigdy go nie odbierał. Właściwie to zabawne.
— Pióropusze nie były w jego stylu — stwierdził Nobby.
— Masz rację. Ale nasz kapitan, widzicie… Czytałem kiedyś taką książkę… Wiecie, wszyscy mamy w ciałach alkohol… taki niby naturalny. Choćby człowiek przez całe życie nie wypił ani kropelki, ciało jakoś samo go wytwarza. Ale kapitan Vimes, rozumiecie, był z tych, co to ich ciało nie wytwarza alkoholu. Znaczy, tak jakby urodził się dwa kieliszki poniżej normy.
— O rany… — szepnął Marchewa.
— Tak jest… Więc kiedy jest trzeźwy, to jest naprawdę trzeźwy. Nazywają to knurdem. Pamiętasz, jak się czujesz rano po nocy chlania, Nobby? A on się tak czuje przez cały czas.
— Biedaczysko — westchnął Nobby. — Nie wiedziałem. Nic dziwnego, że wiecznie jest taki ponury.
— Dlatego próbował odrobić straty. Tyle że nie zawsze dobrze odmierzał dawkę. I oczywiście… — Colon zerknął na Marchewę — …został nisko uderzony przez kobietę i cierpi z tego powodu. Zresztą od mało czego nie cierpi.
— I co teraz zrobimy, sierżancie? — chciał wiedzieć Nobby.
— Myśli pan, że będzie mu przykro, jeśli zjemy jego kawałek? — zapytał smętnie Marchewa. — Szkoda, żeby się zeschło.
Colon wzruszył ramionami.
Marchewa przegryzł się przez ciasto jak kombajn węglowy przez wapienną skarpę. Ale choćby to był najlżejszy z sufletów, i tak nie mieliby apetytu.
Myśleli o życiu bez kapitana. Będzie ponure, nawet bez smoków. O kapitanie Vimesie można mówić różne rzeczy, ale na pewno miał styl. Był to styl cyniczny, raczej mroczny, ale on go miał, a oni nie. Potrafił czytać trudne słowa i dodawać. To też było stylowe. Nawet upijał się ze stylem.
Starali się jak najdłużej przeciągać minuty, odsuwać złe chwile. Nadeszła jednak noc.
Nie mieli żadnej nadziei.
Będą musieli wyjść na ulice.
Była szósta. I nie wszystko było w porządku.
— Brakuje mi też Errola — odezwał się Marchewa.
— Właściwie należał do kapitana — przypomniał Nobby. — Zresztą lady Rarnkin potrafi o niego zadbać.
— Co prawda niczego nie można było przy nim zostawić — dodał Colon. — Nawet nafty. Wypił naftę do lamp.