— I kulki na mole — dodał Nobby. — Całe pudełko kulek. Po co ktoś miałby jeść kulki na mole? I czajnik. I cukier. Szalał za cukrem.
— Ale był miły — upierał się Marchewa. — Przyjazny.
— To mu trzeba przyznać — zgodził się sierżant. — Ale to nie w porządku, trzymać zwierzaka i chować się za stół za każdym razem, kiedy mu się odbije.
— Będzie mi brakowało jego pyszczka — westchnął Marchewa.
Nobby głośno wytarł nos.
Walenie w drzwi zabrzmiało jak echo. Colon gwałtownie odwrócił głowę. Marchewa wstał i otworzył.
Dwaj członkowie gwardii pałacowej czekali za progiem z arogancką niecierpliwością. Cofnęli się, widząc Marchewę, który schylił się pod framugą, żeby wyjrzeć. Złe wieści, takie jak o Marchewie, rozchodzą się szybko.
— Przynieśliśmy wam proklamację — oznajmił jeden z nich. — Macie…
— Co to za farba na pańskim pancerzu? — zapytał grzecznie Marchewa.
Nobby i sierżant wyjrzeli obok niego.
— To smok — wyjaśnił młodszy gwardzista.
— Jaśnie smok — poprawił go przełożony.
— Zaraz, ja cię znam — zawołał Nobby. — Jesteś Skully Maltoon. Mieszkałeś na Mielonej. Twoja mama robiła cukierki od kaszlu, pamiętam, ale raz wpadła do tej mikstury i umarła.
— Witaj, Nobby — odpowiedział bez entuzjazmu gwardzista.
— Założę się, że byłaby z ciebie dumna, gdyby zobaczyła tego smoka — stwierdził pogodnie Nobby.
Gwardzista rzucił mu spojrzenie pełnie nienawiści i zakłopotania.
— I jeszcze nowy pióropusz na hełmie, no, no…
— Mamy tu proklamację, którą macie odczytać — powiedział głośno starszy gwardzista. — A także powywieszać na ulicach. Z rozkazu.
— Czyjego? — zapytał niewinnie Nobby.
Sierżant Colon chwycił zwój w swoją wielką łapę.
— Ogłasza się… — Czytał wolno, przesuwając po linijkach niepewnym palcem. — Życzeniem Sy-my-o-ky-a, smoka, ky-r-ó-ly-a królów i a-be-ess-o-ly… — Pot perlił się na szerokim, różowym urwisku jego czoła. — Absolutnego znaczy, wy-ł-a-de-ce-y, władcy…
Zamilkł i tylko palce przesuwały się wolno po pergaminie.
— Nie — powiedział w końcu. — Tak być nie może. On chce kogoś zjeść?
— Skonsumować — poprawił go starszy gwardzista.
— To element umowy… umowy społecznej — dodał drewnianym głosem jego pomocnik. — Zgodzicie się chyba, że to niewielka cena za bezpieczeństwo i ochronę miasta.
— Przed czym? — wtrącił Nobby. — Nigdy nie mieliśmy wroga, którego nie można spłacić albo przekupić.
— Do dzisiaj — stwierdził posępnie Colon.
— Szybko się orientujesz — pochwalił gwardzista. — Macie to ogłosić, pod karą kary.
Marchewa zajrzał sierżantowi przez ramię.
— Co to jest dziewica? — zainteresował się.
— Niezamężna dziewczyna — wyjaśnił szybko Colon.
— Znaczy, jak moja przyjaciółka Reet? — zapytał Marchewa oburzony.
— No… nie.
— Bo wie pan, sierżancie, ona nie jest zamężna. Żadna z dziewcząt od pani Palm nie ma męża.
— Wiem.
— No właśnie — rzekł Marchewa tonem kończącym dyskusję. — Mam nadzieję, że nie pozwolimy na takie rzeczy.
— Ludzie nie dopuszczą — uspokajał go Colon. — Zapamiętaj moje słowa.
Gwardziści cofnęli się poza zasięg gniewu Marchewy.
— Mogą robić co chcą — rzucił starszy. — Ale jeśli tego nie ogłosicie, będziecie się tłumaczyć przed Jego Wysokością. Odeszli pospiesznie. Nobby wyskoczył za nimi na ulicę.
— Smok na pancerzu! — wrzasnął. — Twoja mama przewróciłaby się w kadzi, gdyby wiedziała, że biegasz po ulicach ze smokiem na pancerzu!
Colon powlókł się do stołu i rozłożył na nim pergamin.
— Paskudna sprawa — mruknął.
— On już zabijał ludzi — przypomniał Marchewa. — Naruszając szesnaście różnych aktów prawnych.
— Niby tak. Ale to było, no wiesz, w zamieszaniu i w ogóle. Nie znaczy, że tak wolno… Ale żeby ludzie sami w tym uczestniczyli, żeby sami wystawiali mu jakąś dziewuszkę i patrzyli, jakby to było właściwe i legalne… To o wiele gorsze.
— Myślę, że wszystko zależy od punktu widzenia — stwierdził Nobby.
— Co to znaczy?
— No, z punktu widzenia kogoś spalonego żywcem nie jest to chyba takie ważne — oświadczył filozoficznie kapral.
— Ludzie do tego nie dopuszczą, powiadam. — Colon nie zwracał na niego uwagi. — Zobaczycie. Ruszą na paląc i co smok wtedy zrobi? No?
— Spali ich wszystkich — odpowiedział natychmiast Nobby. Colon zdziwił się wyraźnie.
— Tak by chyba nie postąpił, prawda?
— A co go powstrzyma? — Nobby obejrzał się w stronę drzwi. — To był kiedyś dobry chłopak. Biegał ze zleceniami u mojego dziadka. Kto by pomyślał, że będzie chodzić ze smokiem na piersi…
— Co zrobimy, sierżancie? — zapytał Marchewa.
— Nie chcę spłonąć żywcem — odparł sierżant Colon. — Żona by mi nie darowała. Chyba więc trzeba będzie ogłosić tę, jak jej tam, proklamację. Ale nie martw się, mały. — Poklepał Marchewę po muskularnym ramieniu, a potem jeszcze raz, jakby nie mógł uwierzyć pierwszemu wrażeniu. — Nic z tego nie będzie. Ludzie nie pozwolą.
Lady Ramkin obmacała tułów Errola. — Niech mnie licho, jeśli wiem, co się z nim dzieje — stwierdziła. Mały smok spróbował polizać ją po twarzy. — Co jadł ostatnio?
— Ostatnio, o ile pamiętam, czajnik — wyjaśnił Vimes.
— Czajnik czego?
— Niczego. Czajnik. Taki czarny, z rączką i dzióbkiem. Obwąchiwał go strasznie długo, a potem zjadł.
Errol wyszczerzył przyjaźnie zęby i czknął. Oboje się uchylili.
— Aha, raz go przyłapaliśmy, jak wyjadał sadzę z kominka — mówił dalej Vimes, kiedy wysunęli głowy zza barierki.
Znowu pochylili się nad wzmocnionym boksem, służącym lady Ramkin za sypialnię dla chorych smoków. Musiał być wzmocniony. Zwykle pierwszą rzeczą, jaką robią chore smoki, jest utrata panowania nad własnymi procesami trawiennymi.
— Właściwie nie wygląda na chorego — zauważyła lady Ramkin. — Jest zwyczajnie gruby.
— Często piszczy. I prawie że widać, jak coś mu się rusza pod skórą. Wie pani, co myślę? Mówiła pani, że potrafią przebudowywać system trawienny.
— A tak. Wszystkie żołądki i trzustki można połączyć na różne sposoby. Żeby wykorzystać…
— Cokolwiek, co znajdą i co się nadaje do wytwarzania płomienia — dokończył Vimes. — Właśnie. Wydaje mi się, że on próbuje wytworzyć bardzo gorący płomień. Chce wyzwać wielkiego smoka. Za każdym razem, kiedy tamten wzlatuje w powietrze, Errol siedzi nieruchomo i piszczy.
— 1 nie wybucha?
— Nie zauważyłem. To znaczy, jestem pewien, że gdyby wybuchł, na pewno byśmy zwrócili uwagę.
— Po prostuje wszystko, co znajdzie?
— Trudno powiedzieć. Wszystko obwąchuje, a większość rzeczy zjada. Wypił na przykład dwa garnce nafty do lamp. Nie mogłem go zostawić. Tam nie zdołalibyśmy się nim odpowiednio zaopiekować. Co prawda teraz nie musimy już szukać smoka — dodał z goryczą.
— Myślę, że w tej sprawie reaguje pan trochę nierozsądnie — oświadczyła, prowadząc go z powrotem do domu.
— Nierozsądnie? Wyrzucił mnie z pracy przy wszystkich!
— Owszem, ale jestem pewna, że zaszło nieporozumienie.
— Ja zrozumiałem doskonale!
— Denerwuje się pan, jak sądzę, ponieważ nic już pan nie może.