Vimes wytrzeszczył oczy.
— Co? — wykrztusił.
— Nic już pan nie może poradzić na smoka — mówiła dalej lady Ramkin, wcale nie przejęta. — Jest pan całkiem bezsilny.
— Moim zdaniem smok i to przeklęte miasto akurat na siebie zasługują.
— Ludzie są przerażeni. Niech pan od nich zbyt wiele nie oczekuje, kiedy tak bardzo się boją. — Ostrożnie dotknęła jego ramienia. Przypominało to robota przemysłowego, który, fachowo sterowany, delikatnie podnosi jajko.
— Nie każdy jest taki odważny jak pan — dodała nieśmiało.
— Jak ja?
— W zeszłym tygodniu. Kiedy nie pozwolił im pan pozabijać moich smoków.
— Ach, tamto… Ale to nie była odwaga. Zresztą stanąłem przeciwko ludziom. Ludzie są łatwiejsi. I coś pani powiem: nie mam zamiaru jeszcze raz zaglądać tej bestii do nosa. Codziennie o tym myślę, jak tylko się obudzę.
— Och… — Wyraźnie straciła zapał. — Cóż, jeśli jest pan pewien … Jak pan wie, mam sporo przyjaciół. Gdyby potrzebował pan pomocy, wystarczy powiedzieć. Diuk Sto Helit szuka kapitana gwardii, o ile pamiętam. Napiszę panu list polecający. Polubi ich pan, to miłe młode małżeństwo.
— Nie wiem jeszcze, co będę robił — odparł Vimes bardziej szorstko, niż zamierzał. — Rozważam jedną czy dwie propozycje.
— Oczywiście. Pan sam wybierze najlepiej.
Vimes skinął głową.
Lady Ramkin skręcała i mięła w dłoniach chusteczkę.
— A więc… — zaczęła.
— No cóż…
— Zapewne, hm… chce pan już iść.
— Tak, myślę, że lepiej sobie pójdę.
Przez chwilę milczeli, a potem odezwali się jednocześnie.
— Było bardzo…
— Chciałem tylko powiedzieć…
— Przepraszam.
— Przepraszam.
— Nie, pani pierwsza zaczęła.
— Nie, nie, niech pan skończy.
— Aha. — Vimes zawahał się. — Muszę iść.
— A tak. — Lady Ramkin obdarzyła go bladym uśmiechem. — Nie może pan dopuścić, żeby te oferty czekały, prawda? Wyciągnęła rękę. Vimes uścisnął ją ostrożnie.
— Już naprawdę idę.
— Proszę zajrzeć znowu — zaproponowała nieco chłodniejszym tonem. — Gdyby kiedyś zjawił się pan w okolicy. I tak dalej. Er roi na pewno chętnie się z panem spotka.
— Oczywiście. No tak. Do zobaczenia więc.
— Do widzenia, kapitanie.
Ruszył mroczną, zarośniętą alejką. Czul na plecach spojrzenie lady Ramkin, a przynajmniej mówił sobie, że je czuje. Na pewno stoi w drzwiach, prawie całkiem przesłaniając światło. Patrzy na mnie. Ale nie obejrzę się, myślał. To by było niemądre. Owszem, to przemiła kobieta, ma wiele zdrowego rozsądku i niezwykłą osobowość, ale tak naprawdę…
Nie obejrzę się, choćby tam stała, dopóki nie dojdę do końca ulicy. Czasem trzeba być okrutnym, żeby być delikatnym.
I kiedy usłyszał trzask drzwi, gdy dotarł dopiero do połowy alejki, nagle poczuł gniew, jakby właśnie został okradziony.
Stał nieruchomo, na przemian zaciskając i prostując palce. Nie był już kapitanem Vimesem, był obywatelem Vimesem, a to oznaczało, że może robić rzeczy, jakie dawniej nawet mu się nie śniły. Mógłby na przykład wybić kilka okien…
Nie, to na nic. Chciał czegoś więcej. Pozbyć się tego piekielnego smoka, wrócić do pracy, dostać w ręce człowieka, który stał za tym wszystkim, raz w życiu się zapomnieć i walić go, dopóki się nie zmęczy…
Wpatrzył się w pustkę. W dole, w mieście, uniosła się w górę kolumna dymu i pary. Nie myślał o tym.
Myślał o uciekającym mężczyźnie. I dalej, w przeszłości, w zamglonych dniach dzieciństwa, o chłopcu biegnącym, żeby nie zostać w tyle.
— Któryś z nich przeżył? — mruknął pod nosem.
Sierżant Colon odczytał proklamację i spojrzał na wrogi tłum.
— Nie złośćcie się na mnie — powiedział. — Ja tylko czytam. Nie napisałem tego.
— To ludzka ofiara, ot co — zauważył ktoś.
— Nie ma nic złego w ofiarach z ludzi — oświadczył kapłan.
— Ogólnie nie — przyznał pospiesznie mężczyzna. — Z powodów religijnych i tak dalej. I z wykorzystaniem skazanych przestępców[22]. Ale to nie to samo, co podać kogoś smokowi, bo akurat ma apetyt.
— Oto właściwa postawa! — pochwalił Colon.
— Podatki to jedna sprawa, ale zjadanie ludzi to co innego.
— Dobrze powiedziane!
— Jeśli wszyscy powiemy, że się nie zgadzamy, co taki smok może zrobić?
Nobby otworzył usta, ale sierżant szybko zasłonił mu je dłonią. Drugą rękę zacisnął w pięść i uniósł do góry.
— Zawsze to powtarzałem — oświadczył. — Lud zjednoczony nie może być spalony!
Odpowiedziała mu głośna owacja.
— Zaraz, chwileczkę — odezwał się nieduży człowieczek. — O ile nam wiadomo, smok tylko jedną rzecz robi dobrze: lata nad miastem i podpala ludzi. Nie jestem pewien, co można wymyślić, żeby go od tego powstrzymać.
— Tak, ale jeśli wszyscy się sprzeciwimy… — odpowiedział pierwszy mówca tonem, w którym dźwięczała niepewność.
— Przecież nie spali wszystkich — stwierdził Colon. Postanowił raz jeszcze zagrać swoją nową kartą. — Lud zjednoczony nie może być spalony!
Owacja była teraz o wiele skromniejsza. Ludzie woleli zachować siły na troskę.
— Nie jestem pewien, dlaczego właściwie nie. Dlaczego nie może wszystkich spalić i odlecieć do innego miasta?
— Dlatego że…
— Skarb — wtrącił Colon. — Potrzebuje ludzi, żeby znosili mu kosztowności.
— O właśnie.
— No… Może. A ilu dokładnie?
— Co?
— Ilu ludzi? Może nie spali całego miasta, tylko niektóre kawałki. Wiemy, które kawałki?
— Czekajcie, to przecież bez sensu! — zawołał pierwszy. — Jeśli cały czas będziemy sobie wyszukiwać problemy, to nie dojdziemy do niczego.
— Czasem warto się najpierw zastanowić, moim zdaniem. Na przykład, co się stanie, jeśli pokonamy smoka?
— Daj pan spokój! — obruszył się sierżant Colon.
— Nie, poważnie. Jaką mamy alternatywę?
— Przede wszystkim istotę ludzką!
— Rzeczywiście — przyznał człowieczek tonem wyższości. — Ale moim zdaniem jedna osoba na miesiąc to całkiem niezły wynik w porównaniu z niektórymi władcami tego miasta. Ktoś pamięta Nersha Obłąkańca? Albo lorda Chichota Smince’a i jego loch „Po-śmiej się chwilę”?
Rozległy się pomrukiwania w stylu „ma rację” czy też „dobrze gada”.
— Przecież zostali obaleni! — przypomniał Colon.
— Wcale nie. Zostali skrytobójczo zamordowani.
— Na jedno wychodzi. Ale smoka nikt nie zamorduje. Żeby go załatwić, nie wystarczy ciemna nocka i ostry sztylet. To oczywiste.
Teraz rozumiem, o czym mówił kapitan, myślał Colon. Nic dziwnego, że kiedy się zastanowił, od razu szedł się napić. Zawsze sami się pokonujemy, zanim jeszcze cokolwiek się zacznie. Człowiekowi z Ankh-Morpork wystarczy dać do ręki duży kij, a na pewno sam zatłucze się na śmierć.
— Słuchaj no, mały gadatliwy przygłupie — zirytował się pierwszy mówca, złapał człowieczka za kołnierz i zacisnął w pięść wolną rękę. — Tak się składa, że mam trzy córki i nie życzę sobie, żeby którąś tego, co to, to nie, uprzejmie dziękuję.
— Tak, a lud zjednoczony… nie… może… być…
Sierżant umilkł. Uświadomił sobie, że wszyscy wokół patrzą w górę.
To drań, pomyślał, choć jego racjonalizm zaczynał z wolna odpływać. Tak cicho się skrada. Musi mieć stopy z flaneli.
22
Liczne religie w Ankh-Morpork wciąż praktykowały składanie ofiar z ludzi, chociaż osiągnęły w tym poziom tak wysoki, że wcale nie potrzebowały praktyki. Prawo miejskie stwierdzało, że można w tym celu wykorzystywać jedynie skazanych przestępców, co jednak w niczym nie przeszkadzało, ponieważ większość religii odmowę ochotniczego zgłoszenia się na ofiarę uznawała za zbrodnię karaną śmiercią.