Smok zmienił pozycję na dachu najbliższego domu, raz czy dwa razy machnął skrzydłami, ziewnął i wyciągnął szyję w dół.
Szczęśliwy ojciec trzech córek stał ze wzniesioną pięścią pośrodku rosnącego szybko kręgu nagiego bruku. Mały człowieczek wyrwał mu się ze zmartwiałych palców i umknął w cień.
Nagle wydało się wszystkim, że jeszcze żaden człowiek na świecie nie był taki samotny i pozbawiony przyjaciół.
— Rozumiem — powiedział cicho.
Spojrzał ponuro na wścibskiego gada. Smok właściwie nawet nie sprawiał wrażenia szczególnie rozzłoszczonego. Przyglądał się człowiekowi z czymś zbliżonym do ciekawości.
— Nie boję się! — krzyknął mężczyzna. Głos odbił się echem w absolutnej ciszy. — Nie zwyciężysz nas! Jeśli mnie zabijesz, to równie dobrze możesz zabić wszystkich!
Niespokojnie zaszurały stopy w tych grupach wśród tłumu, które nie uznały tego stwierdzenia za aksjomatycznie prawdziwe.
— Możemy z tobą walczyć! — oznajmił mężczyzna. — Powiedzcie wszyscy, że możemy! Sierżancie, jak to było z tym ludem zjednoczonym?
— Ee… — odpowiedział Colon, czując, że kręgosłup zmienia mu się w sopel lodu.
— Ostrzegam cię, smoku, duch ludzki jest…
Nie dowiedzieli się, jaki jest, a przynajmniej jaki jest jego zdaniem. Choć możliwe, że w mroku bezsennych nocy niektórzy przypominali sobie późniejsze wydarzenia i formułowali całkiem obiektywne i budzące mdłości opinie. Na przykład, że jedną z często pomijanych cech ludzkiego ducha jest ta, iż wprawdzie w odpowiednich warunkach bywa on mężny, szlachetny i wspaniały, to jednak, kiedy się dobrze zastanowić, jest tylko ludzki.
Ojciec trzech córek, trafiony prosto w pierś strugą smoczego ognia, był jeszcze przez moment widoczny jako biała od żaru sylwetka, a potem skromne czarne resztki spłynęły do niewielkiej kałuży roztopionego bruku.
Płomień zgasł.
Ludzie stali jak posągi, bojąc się, że ucieczka bardziej zwróci na nich uwagę.
Smok patrzył z góry, zaciekawiony, co teraz zrobią.
Colon uznał, że jest jedynym obecnym na miejscu przedstawicielem władz, do niego więc należy opanowanie sytuacji. Odchrząknął.
— Już po wszystkim! — zawołał, próbując opanować drżenie. — Proszę się rozejść. Nie ma na co patrzeć. Proszę się rozejść. Proszę przechodzić. Nie zatrzymywać się.
Zamachał rękami z czymś przypominającym stanowczość. Ludzie rozchodzili się nerwowo. Kątem oka zauważył czerwone płomienie za dachami domów i iskry ulatujące spiralą w niebo.
— Nie macie domów, żeby do nich wracać? — wychrypiał.
Bibliotekarz przeszedł do biblioteki tutaj i teraz. Każdy włosek jego sierści jeżył się ze złości. Pchnął drzwi i ruszył w zalęknione miasto. Już wkrótce ktoś się przekona, że jego najgorszym koszmarem jest rozwścieczony bibliotekarz.
Z odznaką.
Smok krążył od niechcenia nad pogrążonym w mroku miastem. Prawie nie poruszał skrzydłami. Prądy termiczne dawały mu dostateczną siłę nośną.
W całym Ankh-Morpork płonęły domy. Między rzeką a zagrożonymi budynkami tylu ludzi podawało sobie wiadra z wodą, że stale ktoś je mylił albo porywał cudze. Zresztą wcale nie były potrzebne — do nabierania mętnych wód Ankh wystarczyłyby siatki.
W dole rzeki grupa czarnych od dymu mężczyzn gorączkowo usiłowała zatrzasnąć potężne wrota pod Mosiężnym Mostem. Wrota te stanowiły ostatnią linię obrony przed pożarem — pozbawiona odpływu rzeka rozlewała się powoli i wypełniała przestrzeń między murami.
Pracujący na moście należeli do ludzi, którzy nie mogli albo nie chcieli uciekać. Wielu innych tłoczyło się w bramach miejskich i podążało już przez chłodne, spowite mgłą równiny.
Ale nie uszli daleko. Smok z gracją wykręcił pętlę ponad miastem i przefrunął nad murami. Po kilku sekundach straże zobaczyły błyski jaskrawego ognia wśród mgły. Ludzka fala popłynęła z powrotem, a smok unosił się nad nią niczym pies pasterski. Pożary płonącego miasta rozjaśniały czerwonym blaskiem dolne powierzchnie jego skrzydeł.
— Ma pan jakiś pomysł, co powinniśmy teraz robić, sierżancie? — zapytał Nobby.
Colon nie odpowiedział. Szkoda, że nie ma z nami kapitana Vimesa, myślał. On też by nie wiedział, co robić, ale dysponował o wiele szerszym słownictwem, żeby to wyrazić.
Niektóre pożary wygasły, gdy wylewająca rzeka i ludzie z wiadrami spełnili swoje zadanie. Smok chyba nie chciał rozpalać nowych. Dał do zrozumienia, o co mu chodzi.
— Zastanawiam się, na kogo padnie — mruknął Nobby.
— Co? — nie zrozumiał Marchewa.
— Kto będzie ofiarą.
— Sierżant mówił, że ludzie do tego nie dopuszczą. — Marchewa nie tracił spokoju.
— Niby tak. Ale pomyśl. Jeżeli spytasz ludzi, co wolą: czy spłonąć razem z domami, czy żeby smok pożarł jakąś dziewczynę, której pewnie i tak nigdy nie spotkali, to zaczną się zastanawiać. Ludzka natura…
— Jestem pewien, że w odpowiednim czasie zjawi się bohater. Z jakąś nową bronią albo co. I trafi w czułe miejsce. Nastąpiła cisza, oznaczająca pilne nasłuchiwanie.
— Niby co? — zapytał Nobby.
— Miejsce. Tam, gdzie jest czuły. Dziadek opowiadał mi różne historie. Trafisz smoka w czułe miejsce, mawiał, i już po nim.
— Jakby go kopnąć w te one? — Nobby zainteresował się wyraźnie.
— Nie wiem. Chyba tak. Ale mówiłem już, że nie wolno kopać…
— A gdzie jest to miejsce?
— U każdego smoka gdzie indziej. Czekasz, aż nad tobą przeleci, mówisz: o, to jest czułe miejsce, i wtedy go zabijasz. Coś w tym rodzaju.
Sierżant Colon wpatrywał się tępo w pustkę.
— Hmm — mruknął Nobby.
Przez chwilę obserwowali panikę. Wreszcie odezwał się sierżant.
— Jesteś pewien co do tych czułości?
— Tak. Całkiem pewien.
— Wolałbym, żebyś nie był, chłopcze. Znowu spojrzeli na przerażone miasto.
— Przecież zawsze pan opowiadał, sierżancie — zaczął Nobby — jak to w wojsku zdobywał pan nagrody za strzelanie z łuku. Miał pan szczęśliwą strzałę i zawsze pilnował, żeby ją znaleźć, i jeszcze…
— No dobrze, dobrze. Ale to nie to samo. Poza tym nie jestem bohaterem. Dlaczego mam to robić?
— Kapitan Vimes płaci panu trzydzieści dolarów na miesiąc — przypomniał Marchewa.
— Właśnie. — Nobby wyszczerzył zęby. — I dostaje pan jeszcze pięć dolarów dodatku za wyższą odpowiedzialność.
— Ale Vimesa nie ma — odparł gniewnie Colon. Marchewa spojrzał na niego surowo.
— Jestem przekonany — oznajmił — że gdyby był z nami, pierwszy by…
Colon uciszył go gestem.
— Wszystko świetnie — powiedział. — A co będzie, jeśli spudłują?
— Niech pan na to spojrzy od jaśniejszej strony — zaproponował Nobby. — Pewnie nigdy się pan nie dowie.
Smętna mina sierżanta przekształciła się w desperacki, złośliwy uśmieszek.
— My się nie dowiemy, chciałeś powiedzieć.
— Co?
— Jeśli ci się wydaje, że stanę na jakimś dachu całkiem sam, to się mylisz. Rozkazuję wam, żebyście mi towarzyszyli. Zresztą — dodał Colon — ty też dostajesz dolara za odpowiedzialność.
Nobby skrzywił się przerażony.
— Wcale nie! — zawołał. — Kapitan Vimes mówił, że mi go odbiera, bo jestem hańbą ludzkiej rasy!