Выбрать главу

— No to możesz go teraz odzyskać. Poza tym dobrze się znasz na czułościach. Widziałem, jak się bijesz. Marchewa zasalutował.

— Proszę o zgodę na zgłoszenie się na ochotnika, sir — rzekł. — Dostaję tylko dwadzieścia dolarów miesięcznie w okresie próbnym i wcale mi nie zależy, sir.

Sierżant Colon odchrząknął. Potem poprawił na sobie półpancerz. Był to jeden z tych, które mają wytłoczone potężne mięśnie piersiowe. Brzuch i pierś sierżanta pasowały do niego tak, jak galareta pasuje do salaterki.

Co by teraz zrobił kapitan Vimes? Poszedłby się napić. Ale gdyby nie pił, to co by zrobił?

— Potrzebujemy Planu — oznajmił sierżant.

Zabrzmiało to całkiem nieźle. To jedno zdanie warte było pensji. Jeśli człowiek ma Plan, to jest już w połowie drogi do celu.

Zdawało mu się, że słyszy wiwatujące tłumy. Ludzie stali wzdłuż ulicy i rzucali kwiaty, a inni nieśli go w tryumfie przez wdzięczne miasto.

Jedyny problem, jak podejrzewał, tkwił w fakcie, że nieśli go w urnie.

* * *

Lupine Wonse człapał zimnymi korytarzami do sypialni Patrycjusza. Nigdy nie była okazałą komnatą; stało tam wąskie łóżko, kilka odrapanych szafek i właściwie niewiele więcej. Teraz, kiedy zniknęła ściana, wyglądała jeszcze gorzej. Chodzący przez sen lunatyk ryzykował wejście wprost do ogromnej jaskini, w jaką zmienił się główny hol.

Mimo to Wonse zamknął za sobą drzwi, by uzyskać złudzenie odosobnienia. Potem ostrożnie, często zerkając czujnie na wielką pustą przestrzeń za sobą, przyklęknął na środku podłogi i podważył deskę. Z otworu wyjął czarną szatę. Potem sięgnął głębiej w zakurzoną ciemność i pomacał ręką. Potem jeszcze głębiej. Wreszcie położył się, wsunął w otwór obie ręce i zamachał rozpaczliwie. Książka przeleciała przez pokój i trafiła go w tył głowy.

— Tego szukałeś, co? — odezwał się Vimes.

Wonse uklęknął; na zmianę otwierał i zamykał usta.

Ciekawe, co chce powiedzieć, myślał Vimes. Czy „Wiem, jak to wygląda”, czy może „Jak się tu dostałeś?” albo „Posłuchaj, mogę wszystko wytłumaczyć”? Chciałbym mieć teraz w ręku naładowanego smoka.

Wonse powiedział:

— No dobra. Sprytnie to wymyśliłeś.

Oczywiście, zawsze istnieje niewielka szansa na coś innego, dodał w myślach Vimes.

— Pod podłogą — stwierdził głośno. — Każdy by tam zajrzał. To trochę niemądre, nie sądzisz?

— Wiem. Chyba nie przypuszczał, że ktokolwiek będzie tu szukał. — Wonse wstał i otrzepał się z kurzu.

— Słucham? — rzucił uprzejmie Vimes.

— Vetinari. Sam wiesz, że knuł bez przerwy i w ogóle. Był zamieszany w większość spisków przeciw sobie. Taki miał styl. Bawiło go to. Najwyraźniej przywołał tu smoka i nie umiał nad nim zapanować. Smok okazał się jeszcze sprytniejszy od niego.

— A co ty tu robiłeś?

— Pomyślałem, że może uda się odwrócić zaklęcie. A może wezwać drugiego smoka. Wtedy by walczyły.

— Coś w rodzaju równowagi terroru, tak?

— Warto spróbować — zapewnił z przekonaniem Wonse. Zbliżył się o krok. — Wiesz, z tą twoją pracą… Obaj byliśmy wtedy trochę przemęczeni, więc oczywiście, gdybyś chciał wrócić, to żaden…

— To musiało być straszne — przerwał mu Vimes. — Wyobraź sobie, co wtedy myślał. Przywołał smoka i odkrył, że to nie jego narzędzie, ale żywa bestia z własnym rozumem. Umysłem takim jak jego, tyle że bez żadnych zahamowań. Na samym początku, sądzę, był przekonany, że postępuje słusznie, dla dobra miasta. Musiał być szalony. Albo by oszalał prędzej czy później.

— Tak — zgodził się chrapliwie Wonse. — To musiało być straszne.

— Na bogów, chciałbym go dostać w swoje ręce! Przez tyle lat znałem go przecież i nie zdawałem sobie sprawy… Wonse milczał.

— Biegnij — rozkazał cicho Vimes.

— Co?

— Biegnij. Chcę zobaczyć, jak biegasz.

— Nie różu…

— Widziałem, że ktoś ucieka tamtej nocy, kiedy smok spalił dom. Myślałem wtedy, pamiętam, że biega dość dziwacznie, tak jakby podskakiwał. A następnego dnia zobaczyłem ciebie, jak uciekasz przed smokiem. To właściwie mógł być ten sam człowiek, pomyślałem. Prawie skacze. Jak ktoś, kto podbiega, żeby nie zostać w tyle. Któryś z nich przeżył, Wonse?

Wonse machnął ręką w sposób, który pewnie wydawał mu się nonszalancki.

— To śmieszne. Żaden dowód — stwierdził.

— Zauważyłem, że ostatnio sypiasz tutaj — powiedział Vimes. — Pewnie król chce cię mieć pod ręką.

— Nie masz żadnego dowodu — szepnął Wonse.

— Oczywiście. To, jak ktoś biegnie. Ton głosu… Nic więcej. Ale to przecież bez znaczenia, prawda? Nie miałoby znaczenia, nawet gdybym znalazł dowody. Bo komu miałbym je przedstawić? I nie możesz oddać mi stanowiska.

— Mogę! Mogę, i to nie zwykłego kapitana…

— Nie możesz oddać mi stanowiska — powtórzył Vimes. — Nie należało do ciebie, więc nie mogłeś mi go odebrać. Nigdy nie byłem przedstawicielem miasta, przedstawicielem króla ani przedstawicielem Patrycjusza. Byłem przedstawicielem prawa. Może naginanego i skorumpowanego, ale jednak jakiegoś prawa. A teraz nie istnieje żadne prawo prócz jednego: Jeśli nie będziesz uważał, spłoniesz żywcem”. Gdzie tu miejsce dla mnie?

Wonse podskoczył i chwycił go za ramię.

— Ale możesz mi pomóc! — szepnął błagalnie. — Przecież musi być jakiś sposób na zniszczenie smoka… W każdym razie możemy pomóc ludziom, pokierować sprawami tak, żeby oszczędzić im najgorszego, dojść do porozumienia…

Cios Vimesa trafił Wonse’a w szczękę i obrócił w miejscu.

— Smok tu jest! — warknął kapitan. — Nie możesz nim kierować, przekonywać go ani negocjować. Nie ma układów ze smokami. Ściągnąłeś go tutaj i tutaj już zostanie, ty draniu!

Wonse opuścił dłoń zakrywającą jasną plamę na policzku, w miejscu gdzie trafiła pięść Vimesa.

— I co teraz zrobisz? — zapytał.

Vimes nie wiedział. Przemyślał z dziesięć możliwych rozwiązań, ale właściwie jedynym odpowiednim było zabicie Wonse’a. A teraz, stojąc z nim twarzą w twarz, nie potrafił się do tego zmusić.

— To cały problem z takimi ludźmi jak ty — stwierdził Wonse i wstał. — Zawsze się sprzeciwiacie próbom poprawienia ludzkości, ale nigdy nie macie żadnych własnych planów. Straż! Straż!

Z obłędem w oczach uśmiechnął się do Vimesa.

— Nie spodziewałeś się tego, co? Wciąż mamy tu gwardzistów. Niewielu już, ma się rozumieć. Mało kto próbuje teraz wchodzić do pałacu.

W korytarzu rozległy się kroki i wkroczyło czterech gwardzistów z mieczami w rękach.

— Na twoim miejscu nie stawiałbym oporu — poradził Wonse. — To ludzie zdesperowani i niespokojni. Ale bardzo dobrze opłacani.

Vimes milczał. Wonse lubił napawać się cudzymi porażkami. A z takimi ludźmi zawsze ma się szansę. Co innego dawny Patry-cjusz — to trzeba mu przyznać. Jeśli chciał kogoś zabić, ten ktoś nie zdążył o tym usłyszeć.

Z takimi jak Wonse należy grać według ich reguł.

— Nigdy ci się nie uda — powiedział.

— Masz rację. Masz absolutną rację. Ale „nigdy” to bardzo długo. Żadnemu z nas nie może się udawać przez tak długi czas. Ty natomiast będziesz miał okazję wszystko sobie przemyśleć — dodał Wonse i skinął na gwardzistów. — Wrzućcie go do specjalnego lochu. A potem zajmijcie się tym drugim zadaniem.

— Ee… — odparł z wahaniem dowódca gwardii.

— O co chodzi, człowieku?