— Chce pan, tego… żebyśmy go zaatakowali? — spytał nieszczęśliwy gwardzista.
Chociaż w gwardii służyli osobnicy niezbyt błyskotliwi, jednak nie gorzej od innych znali konwencję. Kiedy ktoś wzywa strażników, by pokonali jednego człowieka w napiętej sytuacji, ich perspektywy nie przedstawiają się różowo. Łobuz z pewnością jest bohaterem, myślał gwardzista. A nie pociągała go przyszłość, w której sam byłby martwy.
— Oczywiście, idioto!
— Ale tego… on jest tylko jeden… — zauważył dowódca.
— I jeszcze się uśmiecha — dodał któryś z jego ludzi.
— Pewnie lada chwila zacznie się huśtać na kandelabrach — uzupełnił jego kolega. — 1 kopnie stół, i w ogóle.
— Przecież nie jest nawet uzbrojony! — wrzasnął Wonse.
— Tacy są najgorsi — stwierdził ze stoickim spokojem czwarty gwardzista. — Skaczą na bok, widzi pan, i łapią miecz wiszący nad kominkiem.
— Właśnie. A potem dźgają człowieka krzesłem.
— Tutaj nie ma kominka! Nie ma miecza! Jest tylko on! Bierzcie go!
Dwóch gwardzistów ostrożnie chwyciło Vimesa za ramiona.
— Nie będziesz próbował bohaterskich sztuczek? — upewnił się szeptem jeden z nich.
— Nie wiedziałbym nawet, jak zacząć.
— Aha. To dobrze.
Kiedy go wyprowadzali, Vimes słyszał obłąkany śmiech Won-se’a. Zawsze to robią, pomyślał; lubią się napawać.
Ale w jednym Wonse się nie pomylił: Vimes naprawdę nie miał żadnego planu. Nie zastanawiał się specjalnie, co będzie potem. Był durniem, tłumaczył sobie, wierząc, że doprowadzi do konfrontacji i na tym zakończy.
Zastanawiał się też, na czym polega to drugie zadanie.
Gwardziści pałacowi nie odzywali się, tylko patrząc prosto przed siebie, maszerowali wraz z nim przez zrujnowany hol, potem zasypanym gruzami korytarzem do złowróżbnie wyglądających drzwi. Otworzyli je, wepchnęli go do środka i odeszli.
Nikt, ale to nikt nie zauważył cieniutkiego, lekkiego przedmiotu, który spłynął powoli z cieni pod sufitem i wirując w powietrzu jak nasienie klonu, wylądował na stosie błyskotek smoczego skarbu.
Była to łupina fistaszka.
Lady Ramkin obudziła cisza. Okna jej sypialni wychodziły na smocze zagrody i była przyzwyczajona do snu wśród odgłosów szeleszczących łusek, czasem ryku ognia, gdy któryś ze smoków zionął przez sen, i pisków ciężarnych samic. Brak tego hałasu działał na nią jak alarm.
Popłakała trochę, zanim się położyła. Niedużo, bo łzy i smutek w niczym nie mogą pomóc. Teraz zapaliła lampę, wciągnęła gumowe buty i chwyciła kij, który mógł się okazać jedynym, co stanie pomiędzy nią a teoretyczną utratą cnoty. Ruszyła przez pogrążony w mroku dom. Kiedy po mokrym trawniku biegła do zagród, miała niejasne wrażenie, że w mieście coś się dzieje. Zignorowała tę myśl, jako chwilowo niewartą uwagi. Smoki były ważniejsze.
Otworzyła drzwi.
Były na miejscach. Znajomy fetor bagiennych smoków, mieszanka zapachu mułu i chemicznej eksplozji, płynął wśród mroku.
Każdy smok stał na tylnych łapach pośrodku swojej zagrody i z przeraźliwym skupieniem wpatrywał się w sufit.
— Aha — powiedziała. — Znowu tam lata, co? Popisuje się. Nie martwcie się o niego, moje małe. Mamusia jest przy was.
Odstawiła latarnię na półkę i zajrzała do zagrody Errola.
— A co u ciebie? — zaczęła i urwała nagle.
Errol leżał na boku. Z paszczy wypływała mu cienka strużka szarego dymu, a żołądek rozszerzał się i zmniejszał jak miech. Skóra, poczynając od szyi w dół, nabrała barwy niemal czystej bieli.
— Jeśli kiedyś wydam znowu Choroby, dopiszę cały rozdział wyłącznie o tobie — obiecała i otworzyła bramkę. — Zobaczymy, czy spadła już ta paskudna gorączka.
Wyciągnęła rękę, żeby go pogłaskać, i syknęła. Cofnęła dłoń i zobaczyła, że na czubkach palców wyrastają pęcherze.
Errol był tak zimny, że aż parzył.
Na jej oczach małe, okrągłe znamiona na jego skórze, jakie wytopiła własnym ciepłem, pokryły się zamarzającym powietrzem.
Lady Ramkin przykucnęła.
— Co z ciebie za smok…? — zaczęła.
Przerwało jej dalekie stukanie do frontowych drzwi. Wahała się tylko przez chwilę. Zdmuchnęła latarnię, przekradła się wzdłuż zagród i odsunęła zasłaniający okno worek.
Pierwszy blask świtu ukazał jej na progu postać gwardzisty; pióropusz na hełmie kołysał się w porannym wietrze.
Przerażona przygryzła wargę, pomknęła do drzwi, przebiegła przez trawnik i wpadła do domu, przeskakując po trzy stopnie naraz.
— Głupia, głupia — wymamrotała do siebie, kiedy zauważyła, że lampa została na dole. Ale nie miała już czasu. Zanim po nią wróci, Vimes może odejść.
Po omacku znalazła najlepszą perukę i wbiła ją sobie na głowę. Gdzieś między maściami i lekarstwami dla smoków na jej toaletce było coś, co — o ile dobrze zapamiętała — nazywało się Nocna rosa czy jakoś podobnie bez sensu i co dawno temu dostała w prezencie od bezmyślnego siostrzeńca. Sprawdziła kilka butelek, zanim trafiła na tę, o którą — sądząc po zapachu — chodziło. Nawet dla nosa, który — wobec wszechobecności smoków — już dawno zamknął całą swoją aparaturę zmysłową, zapach wydawał się, no, mocniejszy niż dawniej. Ale mężczyźni najwyraźniej lubią takie rzeczy. Tak przynajmniej czytała. Właściwie to bez sensu. Zsunęła rąbek zbyt poważnej nagle nocnej koszuli na pozycję, gdzie — miała nadzieję — sugerował, niczego jednak nie odsłaniając. Potem zbiegła po schodach do drzwi.
Przed progiem zatrzymała się jeszcze, odetchnęła głęboko, przekręciła gałkę i kiedy pociągnęła, uświadomiła sobie, że powinna zdjąć gumiaki…
— Ależ kapitanie — powiedziała zalotnie. — To naprawdę… Kim jesteście, do demona?
Dowódca gwardii pałacowej cofnął się o kilka kroków, a że pochodził z chłopów, wykonał też kilka ukradkowych gestów dla ochrony przed złymi mocami. Najwyraźniej nie podziałały. Kiedy bowiem znowu otworzył oczy, zjawa wciąż stała w drzwiach, wciąż najeżona z wściekłości, wciąż cuchnąca czymś mdlącym i sfermentowanym, wciąż ukoronowana krzywą masą loków, wciąż z drżącym łonem, na którego widok zaschło mu w gardle…
Słyszał o takich potworach. Nazywano je harpiami. Ale co zrobiły z lady Ramkin?
Widok gumiaków trochę go zaniepokoił. Legendy o harpiach nie wspominały o gumiakach.
— Gadaj, człowieku! — huknęła lady Ramkin, skromnie podciągając koszulę pod szyję. — Nie stój tak z gębą zamykaną i otwieraną na zmianę. Czego chcesz?
— Lady Sybil Ramkin? — zapytał gwardzista nie uprzejmym tonem człowieka, który szuka jedynie potwierdzenia, ale zdumionym tonem człowieka, który nie może uwierzyć, że odpowiedź mogłaby brzmieć „tak”.
— Oczu nie masz? A myślisz, że kim jestem? Gwardzista opanował się z trudem.
— Mam wezwanie dla lady Sybil Ramkin — oznajmił niezbyt pewnym głosem.
— Niby co ma znaczyć „wezwanie”? — spytała pogardliwie.
— Aby zjawiła się pani w pałacu.
— Nie wyobrażam sobie nawet, dlaczego miałoby to być konieczne o tej porze — odparła i chciała zatrzasnąć drzwi. Nie udało jej się, gdyż ostrze miecza w ostatniej chwili wsunęło się między nie i futrynę.
— Jeśli pani nie pójdzie — ostrzegł gwardzista — rozkazano mi podjąć kroki.
Drzwi otworzyły się natychmiast i jej twarz zbliżyła się do jego, niemal powalając zapachem gnijących płatków róż.
— Jeśli ci się wydaje, że choćby mnie dotkniesz…