Gwardzista zerknął w bok, tylko przez moment… na smocze zagrody. Sybil Ramkin zbladła.
— Nie ośmielisz się! — syknęła.
Przełknął ślinę. Choć była przerażająca, byłajednak tylko człowiekiem. Mogła odgryźć głowę jedynie w sensie metaforycznym. Istniały, tłumaczył sobie, rzeczy o wiele gorsze do lady Ramkin, chociaż trzeba przyznać, że w tym momencie nie znajdowały się o trzy cale od jego nosa.
— …podjąć kroki… — powtórzył chrapliwie. Wyprostowała się i spojrzała na szereg gwardzistów za plecami dowódcy.
— Rozumiem — oświadczyła lodowato. — Tak to się robi? Sześciu was, żeby pochwycić jedną słabą kobietę? Doskonale. Pozwolicie mi, oczywiście, wrócić po płaszcz. Jest nieco chłodno.
Trzasnęła drzwiami.
Gwardziści tupali z zimna nogami i starali się nie patrzeć na siebie nawzajem. Przecież nie tak powinno wyglądać aresztowanie. Aresztowanym nie pozwala się, żeby trzymali gwardię pod drzwiami, nie tak przecież świat funkcjonuje. Z drugiej strony jedyną alternatywą było wejście do domu i wyciągnięcie jej stamtąd, a do takiego pomysłu trudno było wzbudzić w sobie entuzjazm. Poza tym dowódca nie był pewien, czy ma dosyć ludzi, by zaciągnąć lady Ramkin dokądkolwiek. Potrzebowałby chyba tysięcy robotników i belek do przetaczania.
Drzwi zatrzeszczały znowu, odsłaniając jedynie stęchłą ciemność.
— Dość tego… — zaczął niespokojnie dowódca.
Wtedy pojawiła się lady Ramkin. Dowódca zobaczył przez moment jej rozmytą sylwetkę, jak z wrzaskiem przeskakuje próg. Byłby to może ostatni widok, jaki zdołał zapamiętać, gdyby ktoś z jego ludzi nie wykazał się orientacją i nie podłożył jej nogi, kiedy zbiegała po schodach. Runęła na twarz, klnąc głośno przeorała trawnik, uderzyła głową w spękany posąg starożytnego Ramkina i znieruchomiała.
Dwuręczny miecz, który trzymała w ręku, wbił się w ziemię i wibrował jeszcze chwilę.
Po chwili jeden z gwardzistów podszedł ostrożnie i zbadał klingę palcem.
— Niech to demony porwą — powiedział głosem, w którym mieszały się groza i podziw. — I smok chce zjeść właśnie ją?
— Pasuje do wymagań — wyjaśnił dowódca. — Ma być najwyżej urodzoną damą w mieście. Nic nie wiem o dziewictwie — dodał — i w tej chwili nie chcę się nawet domyślać. Niech ktoś sprowadzi wózek.
Pogładził palcem ucho draśnięte końcem miecza. Z natury nie był człowiekiem okrutnym, ale kiedy Sybil Ramkin się zbudzi, wolałby, żeby dzieliła ją od niego grubość smoczej skóry.
— Czy nie mieliśmy pozabijać tych jej domowych smoków, sir? — zapytał inny z gwardzistów. — Zdawało mi się, że pan Wonse mówił coś o zabiciu smoków.
— To tylko groźba, która miała ją przekonać.
Gwardzista zmarszczył brwi. — — Jest pan pewien, sir? Myślałem…
Dowódca miał już tego dość. Wrzeszczące harpie i miecze wydające za jego plecami dźwięk podobny do odgłosu dartego jedwabiu poważnie naruszyły w nim zdolność rozumienia cudzego punktu widzenia.
— Aha, myślałeś? — warknął. — Myśliciel z ciebie? To może pomyślisz, czy nie pora na zmianę stanowiska? Może wolałbyś w Straży Miejskiej? Tam aż się roi od myślicieli.
Reszta oddziału roześmiała się z przymusem.
— Gdybyś rzeczywiście myślał — dodał sarkastycznie dowódca — to wpadłbyś na to, że król nie życzyłby sobie śmierci innych smoków. Są pewnie spokrewnieni. Przecież nie chciałby, żebyśmy mordowali jego krewnych, co?
— Ale ludzie to robią, sir — odpowiedział nadąsany gwardzista.
— Owszem — przyznał dowódca. Po czym znacząco postukał się w hełm. — Bo jesteśmy inteligentni.
Vimes wylądował na wilgotnej słomie, a także w absolutnej ciemności, chociaż po chwili, kiedy oczy się przyzwyczaiły, zdołał odróżnić ściany lochu. Nie został zbudowany po to, by wygodnie w nim mieszkać. W zasadzie był tylko przestrzenią mieszczącą wszystkie filary i łuki podtrzymujące pałac. Na drugim końcu niewielkie okratowane okienko wpuszczało zaledwie sugestię mętnego, zużytego światła.
W podłodze Vimes znalazł drugi kwadratowy otwór. Także zakratowany. Ale tutaj kraty przerdzewiały i Vimesowi przyszło do głowy, że w końcu zdołałby je pewnie wyjąć. Wtedy wystarczyłoby tylko wśliznąć się w dziewięciocalową dziurę.
Za to z pewnością loch nie mieścił w sobie szczurów, skorpionów, karaluchów i węży. Chociaż węże żyły tu kiedyś, bo pod sandałami chrzęściły długie, wąskie, białe szkielety.
Ruszył czujnie wzdłuż wilgotnej ściany, zaciekawiony, skąd dobiega rytmiczne skrobanie. Wyminął gruby filar i zobaczył.
Patrycjusz się golił, zezując w odłamek lustra oparty o filar. Nie, spostrzegł nagle Vimes. Wcale nie oparty — podtrzymywany. Przez szczura. Wielkiego szczura z czerwonymi oczkami.
Patrycjusz skinął mu głową, najwyraźniej bez zdziwienia.
— Witam — powiedział. — Vimes, prawda? Słyszałem, że tutaj schodzisz. Bardzo dobrze. Lepiej powiedz w kuchni… — w tym miejscu Vimes zorientował się, że Patrycjusz zwraca się do szczura — …że będzie nas dwóch na obiedzie. Napiłbyś się piwa, Vimes?
— Co?
— Przypuszczam, że chętnie. Niestety, to loteria. Rodacy Skrpa są dość inteligentni, ale jakoś nie mogą sobie poradzić z nalepkami na butelkach.
Lord Vetinari poklepał twarz ręcznikiem i rzucił go na podłogę. Szary kształt wyskoczył z cienia i pociągnął ręcznik do kratki ściekowej.
— Wystarczy, Skrp. Możesz iść — rzucił Patrycjusz.
Szczur nastroszył wąsiki, oparł lusterko o ścianę i odbiegł.
— Obsługują pana szczury? — zdumiał się Vimes.
— Pomagają trochę. Obawiam się, że nie są szczególnie sprawne. Mało chwytne łapki, rozumiesz.
— Ale… Ale… Znaczy, w jaki sposób?
— Rodacy Skrpa zamieszkują tunele sięgające do Uniwersytetu — wyjaśnił lord Vetinari. — Chociaż mam wrażenie, że od początku byli dość rozumni.
To przynajmniej Vimes zrozumiał bez trudu. Od dawna było wiadomo, że taumaturgiczne promieniowanie wpływa na zwierzęta zamieszkujące okolice Niewidocznego Uniwersytetu, niekiedy skłaniając je do tworzenia miniaturowych odpowiedników ludzkiej cywilizacji czy nawet mutując w całkiem nowe, wyspecjalizowane gatunki, takie jak mól książkowy 0,303 albo ryba ścienna. W dodatku, jak przyzna! Vetinari, szczury od początku były w miarę inteligentne.
— Ale pomagają panu?
— Wzajemnie. To wymiana. Zaplata za oddane usługi, można powiedzieć.
Patrycjusz usiadł na czymś, co — Vimes nie mógł nie zauważyć — było niedużą aksamitną poduszką. Obok, żeby wygodniej było sięgać, leżał notes i stały rządkiem książki.
— Jak mógł pan pomóc szczurom, sir? — zapytał słabym głosem.
— Poradą. Doradzam im, rozumiesz. — Patrycjusz oparł się o ścianę. — Na tym polega kłopot z takimi ludźmi jak Wonse — podjął. — Nie znają umiaru. Szczury, węże i skorpiony. Kiedy tu przyszedłem, panował straszliwy bałagan. Szczury wychodziły na nim najgorzej.
Vimes pomyślał, że chyba zaczyna rozumieć.
— To znaczy, że je pan wytresował?
— Doradzałem. Doradzałem. Mam chyba taki dar — odparł skromnie lord Vetinari.
Vimes zastanawiał się, jak tego dokonał. Czy szczury sprzymierzyły się ze skorpionami przeciwko wężom, a potem, kiedy węże zostały pokonane, zaprosiły skorpiony na uroczysty posiłek i je pozjadały? A może wynajmowały pojedyncze skorpiony, używając dużych ilości… no, tego co skorpiony chętnie jedzą, żeby nocą podkradały się do wybranych wężowych przywódców i ich żądliły?