Marchewa chwycił łuk, przygiął go bez trudu i założył cięciwę na drugi koniec.
— Dobry początek, sierżancie — mruknął Nobby.
— Przestań pokpiwać, Nobby! Tu nie siła się liczy, tylko bystre oko i pewna ręka. A teraz podaj mi strzałę. Nie, nie tę! Palce Nobby’ego znieruchomiały nad kołczanem.
— To moja szczęśliwa strzała! — złościł się Colon. — Nikomu nie wolno jej dotykać!
— Moim zdaniem wygląda jak każda inna strzała…
— Tej właśnie używałem do, jak to się nazywało, coup de grass. Nigdy mnie nie zawiodła moja szczęśliwa strzała, o nie. Trafiała w to, w co strzelałem. Prawie nie musiałem celować. Jeśli smok ma jakieś czułości, ta strzała je znajdzie.
Wybrał identyczną z pozoru, ale zapewne mniej szczęśliwą strzałę i założył na cięciwę. Potem rozejrzał się dookoła, szukając właściwego celu.
— Lepiej poćwiczę — mruknął. — Oczywiście, jeśli człowiek raz się tego nauczy, nigdy nie zapomina. To jak jazda na… jazda na czymś, o czym nie można zapomnieć, że się na tym umie jeździć.
Naciągnął cięciwę do ucha i stęknął.
— No dobra — wysapał. Ręka drżała mu z wysiłku jak gałąź na wietrze. — Widzicie, o tam, dach Gildii Skrytobójców? Wytrzeszczyli oczy poprzez dym i resztki mgły.
— Dobrze — mówił Colon. — A widzicie wiatrowskaz na dachu? Widzicie?
Marchewa zerknął na grot strzały. Przesuwał się tam i z powrotem, kreśląc kolejne ósemki.
— To kawał drogi, sierżancie — odezwał się z powątpiewaniem Nobby.
— Nie gapcie się na mnie, tylko patrzcie na wiatrowskaz.
Spojrzeli posłusznie. Wiatrowskaz miał kształt przygarbionego człowieka w długim płaszczu, a wyciągnięty sztylet zawsze obracał się ostrzem do wiatru. Z tej odległości jednak figura była maleńka.
— Dobrze — dyszał Colon. — A widzicie oko tego człowieka?
— To już przesada — stwierdził Nobby.
— Zamknij się! Cisza! — wystękał Colon. — Widzicie czy nie?
— Chyba coś widzę, sierżancie — potwierdził lojalnie Marchewa.
— To dobrze. — Sierżant kołysał się z wysiłku w przód i w tył. — Dobrze. Zuch chłopak. A teraz patrz na to oko.
Stęknął raz jeszcze i wypuścił strzałę.
Kilka rzeczy wydarzyło się tak szybko, że trzeba je opisywać w zwolnionym tempie. Pierwszą zapewne była cięciwa uderzająca o miękką, wewnętrzną część przegubu Golona, który wrzasnął i wypuścił łuk z ręki. Nie wywarło to wpływu na tor lotu strzały. Mknęła już pewnie i bezbłędnie w stronę gargulca na dachu domu po drugiej stronie ulicy. Trafiła go w ucho, zrykoszetowała i pofrunęła z powrotem, z trochę większą prędkością. Z delikatnym świstem przeleciała Colonowi koło ucha.
Potem zniknęła wśród miejskich murów.
Po chwili Nobby odchrząknął i spojrzał niewinnie na Marchewę.
— Jakie duże — zapytał — są mniej więcej smocze czułości?
— Mogą być bardzo małe.
— Tego się obawiałem. — Nobby podszedł do krawędzi dachu i wyciągnął rękę. — Tam, w dole, jest staw. O ile wiem, dość głęboki, więc kiedy sierżant strzeli już do smoka, możemy zeskoczyć. Co wy na to?
— Przecież to całkiem niepotrzebne — zaprotestował Marchewa. — Ponieważ szczęśliwa strzała sierżanta trafi w odpowiednie miejsce, smok zginie i nie będzie powodów do zmartwienia.
— To prawda, to prawda — zapewnił szybko Nobby, zerkając na gniewne oblicze sierżanta. — Ale na wszelki wypadek, rozumiesz, gdyby… choć to szansa jedna na milion… gdyby spudłował… Nie mówię, że spudłuje, zaznaczam, trzeba jednak przygotować się na wszystkie możliwości… Gdyby w wyniku straszliwego pecha nie całkiem mu się udało trafić prosto w czułość, wtedy smok się rozgniewa i chyba lepiej, żeby nas tu nie było. Wiem, że to mało prawdopodobne. Możecie powiedzieć, że marudzę. To wszystko. Sierżant Colon z wyniosłą miną poprawił zbroję.
— Kiedy są najbardziej potrzebne — oznajmił — szansę jedne na milion zawsze się sprawdzają. To powszechnie znany fakt.
— Sierżant ma rację, Nobby — poparł go bohatersko Marche-wa. — Kiedy zostaje tylko jedna szansa, że coś się uda, to się, no… udaje. Inaczej nie byłoby… — Ściszył głos. — Przecież to rozsądne, bo gdyby ostatnia rozpaczliwa szansa zawiodła, to… W każdym razie bogowie by do tego nie dopuścili. Na pewno nie.
Jak jeden mąż odwrócili się i spojrzeli w stronę osi Dysku, tysiące mil od Ankh-Morpork. Powietrze było szare od dymu i strzępów mgły, ale w jasne dni można było tam zobaczyć Cori Celesti, mieszkanie bogów. A w każdym razie miejsce zamieszkania bogów. Bogowie żyli w Dunmanifestin, stiukowej Walhalli, gdzie zmagali się z wiecznością swymi umysłami, które miały problem ze znalezieniem sobie jakiegoś zajęcia na popołudnie. Podobno toczyli tam gry o losy ludzi. Jaką dokładnie grę toczyli w tej chwili, można było tylko zgadywać.
Ale oczywiście obowiązywały pewne reguły. Wszyscy wiedzieli, że takie reguły istnieją. Mieli tylko nadzieję, że bogowie także je znali.
— Musi się udać — mruczał Colon. — Wezmę moją szczęśliwą strzałę i w ogóle. Masz rację. Ostatnia beznadziejna szansa zawsze się sprawdza. Inaczej nic by nie miało sensu. Równie dobrze można by nie żyć.
Nobby raz jeszcze spojrzał z góry na staw. Po chwili wahania podszedł do niego Colon. Obaj mieli miny ludzi doświadczonych, którzy wiedzą, że można — oczywiście — polegać na bohaterach, na królach, w ostateczności na bogach, ale naprawdę niezawodna jest tylko grawitacja i głęboka woda.
— Nie będzie nam potrzebny — oświadczył bohatersko Colon.
— Nie przy pańskiej szczęśliwej strzale — zgodził się Nobby.
— Właśnie. Ale tak z czystej ciekawości, jak to wysoko, twoim zdaniem?
— Powiedziałbym, że ze trzydzieści stóp. Mniej więcej.
— Trzydzieści stóp… — Sierżant pokiwał głową. — Też mi się tak wydaje. I jest głęboki, tak?
— Słyszałem, że bardzo głęboki.
— Wierzę ci na słowo. Chociaż wygląda na zamulony. Nie chciałbym do niego wskakiwać.
Marchewa wesoło klepnął go w ramię, niemal spychając z dachu.
— Co jest, sierżancie? Chce pan żyć wiecznie?
— Nie wiem. Spytaj mnie jeszcze raz za pięćset lat.
— Dobrze się składa, że mamy pańską szczęśliwą strzałę.
— Co? — Colon zdawał się pogrążony w świecie złych snów na jawie.
— Chciałem powiedzieć, że dobrze się złożyło. Została nam tylko ostatnia, jedna na milion szansa; inaczej mielibyśmy poważne kłopoty.
— O tak — zgodził się zasmucony Nobby. — Szczęściarze z nas, nie ma co.
Patrycjusz położył się. Dwa szczury podciągnęły mu pod głowę poduszkę.
— Na zewnątrz, jak rozumiem, sytuacja jest dość niewesoła — stwierdził.
— Tak — przyznał z goryczą Vimes. — Ma pan rację. To najbezpieczniejsze miejsce w całym mieście.
Wbił drugi nóż w szczelinę między kamieniami i ostrożnie sprawdził, czy utrzyma jego ciężar. Lord Vetinari przyglądał mu się z zainteresowaniem. Vimes wspiął się już na wysokość sześciu stóp, do poziomu zakratowanego okienka.
Teraz zaczął wydłubywać zaprawę wokół prętów.
Patrycjusz obserwował go przez chwilę, po czym sięgnął po książkę z niewielkiej półki. Szczury nie umiały czytać, więc jego biblioteka miała nieco barokowy charakter, jednak Vetinari nie należał do ludzi, którzy ignorują nową wiedzę. Odszukał zakładkę między stronami Koronkarstwa przez męki i przeczytał kilka akapitów.