Выбрать главу

Po chwili strzepnął z druku okruchy zaprawy murarskiej i podniósł głowę.

— Czynisz postępy? — zapytał.

Vimes zgrzytną! zębami i dłubał dalej. Za kratą widział zaśmiecone podwórze, niewiele jaśniejsze niż cela. W rogu wyrastał stos odpadków, jednak w tej chwili wydawał mu się bardzo atrakcyjny. W każdym razie o wiele bardziej niż loch. Uczciwe śmieci były lepsze od tego, co działo się ostatnio w Ankh-Morpork. Miały pewnie znaczenie alegoryczne albo coś w tym rodzaju.

Kłuł, dłubał, wybierał. Ostrze noża brzęczało i wibrowało mu w dłoni.

* * *

Bibliotekarz w zadumie podrapał się pod pachą. Miał własne problemy.

Przybył tu pełen wściekłości na złodziei książek i gniew ten wciąż nie wygasł. Pojawiła się jednak przewrotna myśl, że chociaż przestępstwa przeciw książkom to najgorszy rodzaj zbrodni, zemsta powinna chyba zaczekać.

Przyszło mu do głowy, że wprawdzie to, co ludzie robią sobie nawzajem, niespecjalnie go obchodzi, jednak pewne rodzaje działań należy powstrzymywać. W przeciwnym razie sprawcy staną się zuchwali i zaczną postępować tak samo z książkami.

Raz jeszcze spojrzał na swoją odznakę i przygryzł ją lekko w nadziei, że stała się jadalna. Trudno zaprzeczyć: miał Obowiązek wobec kapitana.

Kapitan zawsze był wobec niego uprzejmy. I też nosił odznakę.

Tak.

Są takie chwile, kiedy małpa musi zrobić to, co musi…

Orangutan zasalutował sprawnie i podążył w mrok.

* * *

Słońce wzeszło wyżej, tocząc się przez opary i dym niby zerwany balon.

Oddział Straży siedział w cieniu komina, czekał i na różne sposoby zabijał czas. Nobby w zadumie badał zawartość dziurki w nosie, Marchewa pisał list do domu, a sierżant Colon się martwił.

Po chwili przesunął się trochę i na głos wypowiedział swoje wątpliwości.

— Coś mi przyszło do głowy.

— Co takiego, sierżancie? — zainteresował się Marchewa. Sierżant Colon zrobił zbolałą minę.

— No… A jeśli to nie jest szansa jedna na milion? Nobby spojrzał na niego zdziwiony.

— Co pan ma na myśli?

— No wiecie, prawda, rzeczywiście ostatnia rozpaczliwa szansa jedna na milion zawsze się sprawdza, to fakt, jasna sprawa, ale… Zasada jest bardzo, jak jej tam, szczegółowa. Jest?

— Pan wie lepiej.

— A jeśli to szansa tylko jedna na tysiąc?

— Co?

— Czy kto słyszał, żeby szansa jedna na tysiąc się sprawdziła? Marchewa podniósł głowę znad listu.

— Niech pan nie żartuje, sierżancie — powiedział. — Nikt jeszcze nie widział, żeby spełniła się szansa jedna na tysiąc. Szansa na to jest jak,… — Bezgłośnie poruszył wargami. — Jak jeden do milionów.

— Tak. Milionów — zgodził się Nobby.

— Czyli uda się tylko wtedy, kiedy mamy szansę dokładnie jedną na milion — podsumował sierżant.

— Chyba rzeczywiście — przyznał Nobby.

— Zatem, na przykład, dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset czterdzieści trzy do jednego… Marchewa pokręcił głową.

— To beznadziejne. Nikt jeszcze nie powiedział: to szansa jedna na dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset czterdzieści trzy, ale może się udać.

Spoglądali na miasto, pogrążeni w gorączkowych obliczeniach.

— To może być prawdziwy problem — stwierdził po chwili Colon.

Marchewa zaczął pisać coś gorączkowo. Zapytany wyjaśnił dokładnie, jak należy obliczyć łączną powierzchnię smoka, a następnie ocenić szansę, że strzała trafi w konkretne miejsce.

— Wycelowana strzała — poprawił go Colon. — Przecież będę celował.

Nobby chrząknął znacząco.

— W takim razie szansa jest o wiele większa niż jeden do miliona — stwierdził Marchewa. — Może nawet jedna na sto. Jeżeli smok leci wolno, a czułe miejsce jest duże, może sięgnąć niemal pewności. Colon poruszał wargami, wypróbowując w myślach brzmienie zdania „To prawie pewne, ale może się udać”. Pokręcił głową.

— Nie.

— W takim razie musimy… — oświadczył wolno Nobby — …poprawić nasze szansę.

* * *

Wokół środkowego pręta pojawił się płytki otwór. To niewiele, uznał Vimes, ale zawsze coś. — Nie chcesz przypadkiem pomocy? — spytał Patrycjusz.

— Nie.

— Jak sobie życzysz.

Zaprawa była na wpół zwietrzała, ale pręty wpuszczono głęboko w mur. Pod skorupą rdzy pozostało dużo żelaza. Praca potrwa długo, ale przynajmniej dostarczy mu zajęcia. No i pozwoli na błogosławioną bezmyślność. Tego nie mogli mu odebrać: czyste, uczciwe wyzwanie. Jeśli będzie dłubał odpowiednio długo, w końcu zwycięży.

Problemem było owo „w końcu”. W końcu Wielki A’Tuin dotrze do krańca wszechświata. W końcu pogasną gwiazdy. W końcu i Nobby może się wykąpać, chociaż taka teza wymagałaby drastycznych rewizji teorii Czasu.

Mimo to dłubał w tynku i przestał dopiero wtedy, kiedy coś małego i szarego opadło powoli za oknem.

— Łupina orzeszka? — zdziwił się.

Twarz bibliotekarza, otoczona przez obfite fałdy głowy bibliotekarza, pojawiła się odwrócona w okienku. I zaprezentowała uśmiech, wcale nie mniej straszny tylko dlatego, że był odwrócony.

— Uuk?

Orangutan wykonał przewrót na ścianie, chwycił dwa pręty i pociągnął. Naprężone mięśnie przesuwały się na beczkowatej piersi złożoną pawaną wysiłku. Żółte zęby wyjrzały spod warg w bezgłośnej koncentracji.

Zabrzmiały dwa głuche brzęknięcia, gdy pręty ustąpiły wreszcie i wypadły. Małpa odrzuciła je na bok i sięgnęła do otworu. Najdłuższe ramię sprawiedliwości chwyciło zdumionego Vimesa pod pachy i jednym płynnym ruchem wyjęło go z celi.

* * *

Oddział ocenił swoje wysiłki.

— No dobra — rzekł Nobby. — Jaka jest szansa, że trafi smoka w czułość człowiek stojący na jednej nodze, w hełmie włożonym tyłem do przodu i z chusteczką w ustach?

— Mmf — powiedział Colon.

— Bardzo mała — przyznał Marchewa. — Myślę, że z chusteczką trochę przesadziliśmy. Colon wypluł ją.

— Decydujcie się szybko — poradził. — Noga mi drętwieje.

* * *

Vimes podniósł się z brudnego bruku dziedzińca i popatrzył ze zdumieniem na bibliotekarza. Właśnie odkrył coś, co przed nim zaszokowało już wielu ludzi. Zwykle jednak działo się to w mniej sprzyjających okolicznościach, takich jak bójka w Załatanym Bębnie w chwili, gdy małpolud chciał spokojnie podumać nad kuflem piwa. Vimes przekonał się mianowicie, że chociaż bibliotekarz wygląda jak wypchany gumowy worek, to jednak wypchany jest mięśniami.

— Zadziwiające — wymamrotał tylko.

Spojrzał na dwa zgięte pręty i poczuł, że mrok zasnuwa mu myśli.

— Nie wiesz przypadkiem, gdzie jest teraz Wonse? — zapytał.

— lik! — Bibliotekarz podsunął mu pod nos pomięty arkusz pergaminu. — lik!

Vimes zaczął czytać.

Życzeniem… podczas gdy… przed każdym atakiem… dziewica czysta i wysoko urodzona… traktat miedzy władcą a poddanymi…

— W moim mieście — warknął. — W moim przeklętym mieście! Złapał bibliotekarza za sierść i podciągnął go na wysokość wzroku.

— Która godzina? — zawołał.

— Uuk!