Długie ramię pokryte rudą sierścią rozwinęło się w górę. Wzrok Vimesa podążył za wyciągniętym palcem. Słońce wyglądało na takie ciało niebieskie, które zbliża się już do szczytu swej orbity i oczekuje długiego, spokojnego zjazdu w stronę pościeli mroku…
— Nie mam zamiaru na to pozwolić, zrozumiano?!! — wrzasnął Vimes, potrząsając małpoludem.
— Uuk — tłumaczył cierpliwie bibliotekarz.
— Co? Aha. Przepraszam.
Vimes postawił go na ziemi, a orangutan rozsądnie nie wyrażał pretensji. Człowiek tak rozgniewany, że może, nie zauważając tego nawet, podnieść trzystufuntową małpę, ma najwyraźniej wiele na głowie.
Vimes tymczasem rozglądał się po dziedzińcu.
— Jest stąd jakieś wyjście? — zapytał. — Ale bez wspinania się na mury?
Nie czekając na odpowiedź, przebiegł dookoła, znalazł wąskie drzwiczki i otworzył je kopniakiem. Nie były zamknięte, ale kopnął je, jakby były. Bibliotekarz podążył za nim, podpierając się rękami.
Po drugiej stronie drzwi znaleźli kuchnię — prawie pustą, gdyż kucharze wreszcie stracili cierpliwość i uznali, że człowiek rozsądny nie pracuje w domu, gdzie paszcza do jedzenia jest większa od niego. Dwaj pałacowi gwardziści jedli zimne przekąski.
— Spokojnie — rzucił Vimes, kiedy się poderwali. — Nie chciałbym…
Ale oni nie chcieli słuchać. Jeden sięgnął po kuszę.
— Zresztą do diabła z tym wszystkim — burknął Vimes, wyrwał z bloku drewna rzeźnicki nóż i rzucił.
Rzucanie nożem jest sztuką, a w dodatku wymaga odpowiedniego noża. Inaczej próba kończy się tym, czym próba Vimesa, który niestety chybił.
Strażnik uchylił się, wyprostował i zobaczył fioletowy paznokieć, blokujący mechanizm spustowy. Obejrzał się, a bibliotekarz przyłożył mu w sam środek hełmu.
Drugi gwardzista odskoczył i gorączkowo zamachał rękami.
— Nie, nie, nie, nie! — zawołał. — To nieporozumienie! Co takiego pan mówił, że pan by nie chciał? Ładny małpiszonek!
— Ojoj — stwierdził Vimes. — Błąd.
Nie zwracając uwagi na wrzaski przerażenia, pogrzebał wśród narzędzi kuchennych i znalazł tasak. Nigdy nie czuł się zbyt pewnie z mieczem, ale tasak to inna sprawa. Tasak ma swoją wagę. Miecz posiada może niejaką szlachetność — chyba że to miecz Nobby’ego, który w jednym kawałku utrzymuje tylko rdza — ale tasak dysponuje wspaniałą zdolnością rąbania.
Opuścił lekcję biologii — temat: Małpiszon nie potrafi odbijać człowieka o podłogę, trzymając go za kostki — i wybiegł. Znalazł się na zewnątrz, na wybrukowanej przestrzeni wokół pałacu. Teraz mógł się zorientować, gdzie jest, mógł…
W górze zahuczało. Huragan dmuchnął w dół i przewrócił go na ziemię.
Król Ankh-Morpork z rozpostartymi skrzydłami przefrunął po niebie i na chwilę przysiadł na pałacowej bramie. Szpony wydzierały w kamieniu długie rysy, kiedy starał się utrzymać równowagę. Słońce błysnęło mu na grzbiecie. Król wyciągnął szyję, ryknął, leniwie zionął kłębem płomieni i wzięcia! znowu.
Vimes wydał z gardła zwierzęcy — właściwie ssaczy — warkot i pognał pustymi ulicami.
Cisza zaległa w dziedzicznej rezydencji Ramkinów. Frontowe drzwi kołysały się na zawiasach, wpuszczając prostacki, źle wychowany wiatr, który włóczył się po pokojach, gapił na ściany i szukał kurzu na meblach. Prześliznął się nad schodami w górę i wdarł przez drzwi sypialni lady Ramkin. Zagrzechotał butelkami na toaletce i przerzucił kartki Chorób smoków. Ktoś, kto szybko czyta, mógłby poznać symptomy wszystkich, od abazji pięt po zygzakowate gardło.
Na dole, w niskiej, ciepłej i cuchnącej szopie, gdzie mieszkały bagienne smoki, zdawało się, że Errol na wszystkie zachorował. Siedział w samym środku swojej zagrody, kołysał się i popiskiwał cicho. Biały dym sączył mu się z uszu i dryfował nad podłogą. Z wnętrza wzdętego żołądka dobiegały złożone, wybuchowe odgłosy, jakby drużyna gnomów rozpaczliwie usiłowała wybić tunel w urwisku podczas burzy.
Rozszerzone nozdrza falowały mniej więcej samodzielnie, bez udziału jego woli.
Znowu zabrzmiał gastryczny grom. Errol zaskomlał boleśnie.
Pozostałe smoki wymieniły znaczące spojrzenia. Potem, jeden po drugim, ostrożnie ułożyły się na podłodze i zakryły oczy łapami.
Nobby przechylił głowę.
— Wygląda obiecująco — ocenił krytycznie. — Chyba mamy to, o co chodzi. Szansa, że człowiek z twarzą umazaną sadzą, z wysuniętym językiem i śpiewający Pieśń o jeżu trafi smoka w czułe miejsce będzie jakaś… Jak myślisz, Marchewa?
— Myślę, że jedna na milion.
Colon spojrzał na nich podejrzliwie.
— Chłopcy, nie nabieracie mnie chyba, co? Marchewa wyjrzał na plac w dole.
— A niech to! — mruknął cicho.
— Co się stało? — zapytał sierżant i rozejrzał się nerwowo.
— Przywiązują kobietę do skały!
Wszyscy trzej stanęli na brzegu dachu. Gęsty, milczący tłum, jaki zebrał się na placu, także obserwował białą postać, wyrywającą się tuzinowi gwardzistów.
— Ciekawe, skąd wzięli taki głaz? — zastanowił się sierżant. — Przecież miasto stoi na iłach.
— Niezła dziewczyna — pochwalił Nobby, gdy jeden z gwardzistów zgiął się wpół i upadł. — A ten chłopak przez parę tygodni nie znajdzie sobie rozrywki na wieczór. Panna ma mocne kolana, to widać.
— Znamy ją? — spytał Colon. Marchewa zmrużył oczy.
— To lady Ramkin! — zawołał wstrząśnięty.
— Nigdy!
— Tak, to ona. W nocnej koszuli — potwierdził Nobby.
— Dranie! — Colon porwał łuk i sięgnął po strzałę. — Ja im dam czułości! Taka elegancka dama, to’ hańba!
— Ehm… — wtrącił Marchewa, zerkając przez ramię. — Sierżancie…
— Do czego to dochodzi — mruczał do siebie Colon. — Przyzwoita kobieta nie może spokojnie przejść ulicą, żeby nie zostać zjedzona. No dobra, bandyci… Jesteście już… jesteście geografią…
— Sierżancie! — powtórzył z naciskiem Marchewa.
— Historią, nie geografią — poprawił Nobby. — Tak właśnie chciał pan powiedzieć. Historią! Jesteście już historią!
— Wszystko jedno — warknął Colon. — Przekonamy się, jak…
— Sierżancie!!
Nobby także się obejrzał.
— A niech to…-jęknął.
— Nie mogę spudłować. — Colon wymierzył starannie.
— Sierżancie!!!
— Zamknijcie się obaj. Nie mogę się skupić, kiedy wrzeszczycie mi nad…
— Sierżancie, on leci!
Smok przyspieszył.
Rozmyły się pod nim pijane dachy Ankh-Morpork; skrzydła drwiły z powietrza. Wyciągnął szyję, a ognie z nozdrzy ciągnęły się za nim jak wstęgi. Odgłos przelotu huczał na niebie.
Colonowi drżały ręce. Miał wrażenie, że smok celuje mu prosto w gardło, że leci szybko, za szybko… — To jest to! — zawołał Marchewa. Spojrzał jeszcze przelotnie w stronę Osi, na wypadek gdyby bogowie zapomnieli o swoich obowiązkach. Po czym dodał, powoli i wyraźnie:
— To szansa jedna na milion, ale może się udać!
— Niech pan strzela! — wrzasnął Nobby.
— Wybieram odpowiednie miejsce, mój chłopcze. Wybieram miejsce — bełkotał Colon. — Nie martwcie się, chłopcy, mówiłem przecież, że to moja szczęśliwa strzała. Strzała pierwszej klasy, nie ma co, mam ją od dzieciństwa, zdziwilibyście się, gdybym wam powiedział, do czego nią strzelałem, nie ma się o co martwić…