Выбрать главу
* * *

Zwęglone, płonące szczątki opadały na ziemię wokół gorzelni. Staw zmienił się w bagno odpadków przykryte warstwą popiołu. Spod niego, ociekając strużkami mułu, wynurzył się sierżant Colon.

Popełzł do brzegu i podciągnął się, niczym jakaś morska forma życia, usiłująca w jednym podejściu załatwić całą ewolucję.

Nobby już tam był; leżał rozkraczony jak żaba i kapał wodą.

— Czy to ty, Nobby? — zapytał ucieszony sierżant Colon.

— To ja, sierżancie.

— Cieszę się, Nobby.

— Ale wolałbym, żeby to był ktoś inny, sierżancie. Colon wylał wodę z hełmu i nagle znieruchomiał.

— Co z młodym Marchewą? — zapytał. Nobby leniwie oparł się na łokciach.

— Nie wiem — powiedział. — W jednej chwili staliśmy na dachu, a w następnej już lecieliśmy w dół.

Obaj spojrzeli w szare wody stawu.

— Mam nadzieję — rzekł z namysłem Colon — że umie pływać.

— Nie wiem. Nigdy o tym nie mówił. Ale kiedy się zastanowić, to w górach niewiele jest miejsc do pływania — zauważył Nobby.

— Ale są może przejrzyste błękitne jeziorka i głębokie górskie strumienie — odparł z nadzieją sierżant. — I lodowate stawy w ukrytych kotlinach. Nie wspominając już o podziemnych jeziorach. Musiał się nauczyć. Pewnie całymi dniami siedział w wodzie.

Przyglądali się brudnej szarej powierzchni.

— To przez ten Ochraniacz — stwierdził Nobby. — Pewnie nabrał wody i pociągnął go na dno.

Colon smętnie pokiwał głową.

— Potrzymam panu hełm — zaproponował Nobby po chwili.

— Przecież jestem twoim przełożonym!

— Owszem. Ale jeśli utknie pan tam na dole, zechce pan mieć na brzegu swojego najlepszego człowieka, gotowego rzucić się na ratunek.

— To… rozsądne — przyznał Colon po namyśle. — Słuszna uwaga.

— No właśnie.

— Ale jest pewien kłopot…

— Jaki?

— Nie umiem pływać.

— To jak się pan wydostał? Colon wzruszył ramionami.

— Unoszę się w sposób naturalny.

Raz jeszcze skierowali wzrok na wody stawu. Potem Colon spojrzał na Nobby’ego. Potem Nobby zaczai bardzo wolno odpinać hełm.

— Chyba nikogo już tam nie ma, prawda? — odezwał się za ich plecami Marchewa.

Odwrócili się. Właśnie wydłubał z ucha trochę blota. Za nim dymiły ruiny gorzelni.

— Pomyślałem, że lepiej wyskoczę szybko i zobaczę, co się dzieje — wyjaśnił Marchewa, wskazując furtkę prowadzącą z podwórza. Wisiała na jednym zawiasie.

— Aha — westchnął Nobby. — To dobrze.

— Tam jest zaułek — poinformował Marchewa.

— Ale bez żadnych smoków, co? — upewnił się podejrzliwie Co-lon.

— Ani smoków, ani ludzi. Nie ma nikogo — potwierdził niecierpliwie Marchewa. Dobył miecza. — Chodźmy! — zawołał.

— Dokąd? — spytał Nobby.

Wyjął zza ucha mokry niedopałek i przyglądał mu się z wyrazem najgłębszego smutku. Papieros był wyraźnie nie do odratowania. Mimo to Nobby spróbował go zapalić.

— Przecież chcemy walczyć ze smokiem — odpowiedział Marchewa.

Colon przestąpił z nogi na nogę.

— No, niby tak. Ale chyba możemy najpierw się przebrać?

— I napić czegoś ciepłego — dodał Nobby.

— I coś zjeść — zakończył Colon. — Talerz dobrej…

— Powinniście się wstydzić — upomniał ich Marchewa. — Tam czeka dama w niebezpieczeństwie i smok do stawienia mu czoła, a wy myślicie tylko o jedzeniu i piciu.

— Ja wcale nie myślę tylko o jedzeniu i piciu — obruszył się Colon.

— Być może, my jedni stoimy między tym miastem a całkowitym zniszczeniem!

— Tak, ale… — zaczął Nobby.

Marchewa wzniósł miecz i machnął nim nad głową.

— Kapitan Vimes by poszedł — stwierdził. — Wszyscy za jednego!

I wybiegł z podwórza.

Colon spojrzał zmieszany na kaprala.

— Ta dzisiejsza młodzież — mruknął.

— Wszyscy za jednego co? — spytał Nobby. Sierżant westchnął.

— No to chodźmy.

— Niech będzie.

Chwiejnym krokiem przeszli przez furtkę.

— Gdzie on poszedł? — Nobby rozejrzał się czujnie. Szeroko uśmiechnięty Marchewa wynurzył się z cienia.

— Wiedziałem, że mogę na was liczyć — powiedział. — Za mną!

— Jest coś dziwnego w tym chłopcu — zauważył Colon, kiedy utykając szli za Marchewa. — Zawsze jakoś potrafi nas przekonać, żebyśmy go posłuchali. Zauważyłeś?

— Wszyscy za jednego co? — powtórzył Nobby.

— Ma chyba coś takiego w głosie…

— Tak, ale wszyscy za jednego co?

* * *

Patrycjusz westchnął, włożył zakładkę i zamknął książkę. Sądząc po hałasach, na zewnątrz sporo się działo. Mało prawdopodobne, żeby pałacowa gwardia kręciła się w pobliżu. I bardzo dobrze. Gwardziści byli ludźmi dobrze przeszkolonymi i szkoda by było ich marnować.

Później będą mu jeszcze potrzebni.

Poczłapał do ściany i przycisnął nieduży kamienny blok, całkiem podobny do innych niedużych kamiennych bloków. Jednak żaden inny nieduży kamienny blok nie sprawiłby, żeby kamienna płyta odsunęła się ciężko.

Za nią znajdował się starannie dobrany zestaw niezbędnych rzeczy — żelazne racje, zmiana ubrania, kilka małych szkatułek pełnych szlachetnych metali, drogich kamieni i narzędzi. Był też klucz. Nigdy nie buduj lochu, z którego nie mógłbyś wyjść.

Patrycjusz wziął klucz i podszedł do drzwi. Kiedy rygle zamka schowały się w swych dobrze naoliwionych kanałach, raz jeszcze zastanowił się, czy powinien powiedzieć Vimesowi o kluczu. Ale Vi-mes czerpał tak wielką satysfakcję z wyłamywania kraty… Powiedzieć mu o kluczu oznaczałoby zepsuć mu nastrój. Poza tym zburzyłoby to jego wizję świata. A Patrycjusz potrzebował Vimesa i jego wizji świata.

Otworzył drzwi i w ciszy ruszył przez ruiny pałacu. Mury zadygotały, kiedy po raz drugi w ciągu kilku minut zakołysało się całe miasto.

* * *

Wybuchły smocze zagrody. Okna wystrzeliły na zewnątrz, a drzwi porzuciły ścianę. Wirując powoli popłynęły w powietrzu na czele wielkiego kłębu czarnego dymu i zaryły się w rododendrony.

W szopie działo się coś wysokoenergetycznego i gorącego. Na zewnątrz wydobywał się dym: gęsty, oleisty i nieprzenikniony. Jedna ze ścian złożyła się do środka, potem druga upadła ociężale na trawnik.

Bagienne smoki wystrzeliły spośród gruzów niczym korki szampana, gorączkowo machając skrzydłami.

Wciąż wybuchały kłęby dymu. Ale coś pozostało wewnątrz: punkcik ostrego, białego światła. Podnosił się wolno.

Zniknął, kiedy mijał wyłamane okno, a potem, z kawałkiem dachu wciąż wirującym na głowie, Er roi wzniósł się ponad własny dym i wzleciał w niebo nad Ankh-Morpork.

Słońce połyskiwało na jego srebrnych łuskach, kiedy zawisł na wysokości stu stóp, obracając się powoli, balansując bez trudu na płomieniu…

Vimes, czekający na śmierć na placu, uświadomił sobie, że rozdziawia usta. Zamknął je.

W całym mieście zapanowała absolutna cisza. Słychać było tylko szum lotu Errola.

Potrafią przebudować własne organy, powtarzał sobie oszołomiony Vimes. Zależnie od okoliczności… Errol zrobił to na odwrót. Ale te jego cosie, no… geny, musiały to już zawierać. Był w połowie drogi do celu. Nic dziwnego, że ma takie krótkie skrzydła. Ciało musiało wiedzieć, że będą mu potrzebne tylko do sterowania.