Bogowie… Oglądam pierwszego na świecie smoka, który zionie ogniem do tyłu…
Zaryzykował krótkie spojrzenie przed siebie. Wielki smok zamarł, śledząc przekrwionymi ślepiami małego zwierzaka. Potem, z wyzywającym rykiem płomieni, okładając skrzydłami powietrze, król Ankh-Morpork wzniósł się w niebo, zapominając zupełnie o zwykłych ludzkich istotach.
Vimes obejrzał się na lady Ramkin.
— Jak walczą? — zapytał szybko. — Jak smoki walczą ze sobą?
— Ja… to jest, zaraz, po prostu machają na siebie i dmuchają ogniem — odpowiedziała. — To znaczy smoki bagienne. Przecież nikt nie widział walki smoków szlachetnych. — Poklepała się po nocnej koszuli. — Muszę to wszystko zapisać. Gdzieś tu miałam notes…
— W nocnej koszuli?
— Zadziwiające, jakie pomysły nachodzą człowieka w łóżku. Zawsze to powtarzam.
Płomień z rykiem trafił w miejsce, gdzie Errol był jeszcze przed chwilą. Ale już go nie było. Król spróbował odwrócić się w powietrzu. Mały smok okrążył go bez trudu, pozostawiając smugę dymu i splatając z niej na niebie kocią kołyskę. Jego wielki przeciwnik kręcił się bezradnie w jej wnętrzu. Kolejne płomienie, gorętsze i dłuższe, uderzyły w Errola i chybiły.
Tłum obserwował walkę bez tchu.
— Witam, kapitanie — odezwał się przymilny głos. Vimes spojrzał w dół. Niewielka cuchnąca kałuża przebrana za Nobby’ego uśmiechała się z zakłopotaniem.
— Myślałem, że zginęliście — powiedział.
— Nie zginęliśmy — odparł Nobby.
— Aha. Dobrze. — Nic więcej nie przyszło mu do głowy.
— A co pan myśli o walce?
Vimes podniósł głowę. Smugi dymu spiralami przesłaniały niebo.
— Obawiam się, że nie da rady — stwierdziła lady Ramkin. — O… Witaj, Nobby.
— Dzieńdoberek szanownej pani. — Nobby musnął to, co uważał za grzywkę.
— Co to znaczy: nie da rady? — oburzył się Vimes. — Wystarczy popatrzeć! Ani razu go jeszcze nie trafił!
— Owszem, ale Errol dotknął go już płomieniem kilka razy. Bez skutku. Obawiam się, że nie jest dostatecznie gorący. Oczywiście, świetnie się uchyla. Ale musi mieć szczęście za każdym razem, podczas gdy dużemu wystarczy mieć szczęście raz.
Przemyśleli jej argumenty.
— Chce pani powiedzieć — odezwał się Vimes — że to tylko… tylko na pokaz? Chce zrobić wrażenie?
— To nie jego wina — stwierdził Colon, materializując się tuż za nimi. — Jestjak piesek. Nie przyszło mu nawet do głowy, biednemu maluchowi, że to prawdziwa walka. Nie pociągnie długo.
Oba smoki wyraźnie zdały sobie sprawę, że starcie przerodziło się w dobrze znany klatchiański pat. Z kolejnym pierścieniem dymu i strugą białego ognia rozdzieliły się i odfrunęły na kilkaset sążni.
Król wisiał w powietrzu, szybko machając skrzydłami. Wysokość. To jest najważniejsze. Kiedy smok walczy ze smokiem, wysokość jest sprawą kluczową…
Errol stał na ogniu. Sprawiał wrażenie, jakby się zastanawiał.
Potem nonszalancko wystawił na boki tylne łapy, jakby szybowanie na własnych gazach żołądkowych było sztuką, którą smoki opanowały już miliony lat temu, wywinął salto i odfrunął. Przez chwilę był jeszcze widoczny jako srebrzysta smuga, przemknął nad murami miasta i zniknął.
Pożegnał go głośny jęk z dziesięciu tysięcy gardeł.
Vimes rozłożył ręce.
— Niech pan się nie martwi, szefuniu — pocieszył go Nobby. — Pewnie poleciał… no, żeby się czegoś napić. Albo co. Może to koniec pierwszej rundy. Albo co.
— Przecież zjadł nasz czajnik i wszystko — dodał niepewnie Colon. — Nie uciekłby tak po zjedzeniu czajnika. To logiczne. Ktoś, kto potrafi zjeść czajnik, przed niczym nie musi uciekać.
— I moją pastę do zbroi — wtrącił Marchewa. — Kosztowała prawie dolara za puszkę.
— No właśnie — stwierdził Colon. — Przecież mówiłem.
— Posłuchajcie — rzekł Vimes z taką cierpliwością, na jaką tylko było go stać. — Errol to miły smok. Lubiłem go tak samo jak wy. Świetny maluch, ale właśnie zrobił jedyną rozsądną rzecz, jaka mu pozostała. Na miłość bogów, przecież nie da się usmażyć tylko po to, żeby nas ratować. Życie tak nie wygląda. Pogódźcie się z tym.
Nad nimi wielki smok frunął dumnie. Spalił pobliską wieżę. Zwyciężył.
— Nigdy czegoś takiego nie widziałam — odezwała się lady Ram-kin. — Smoki zwykle walczą na śmierć i życie.
— W końcu urodził się jeden rozsądny — mruknął smętnie Vi-mes. — Bądźmy poważni: szansa, że smok wielkości Errola pokona coś tak ogromnego, jest chyba jedna na milion.
Zapadła chwila ciszy — jedna z tych, które następują, kiedy rozbrzmiewa jedna czysta nuta i świat nieruchomieje.
Strażnicy spojrzeli po sobie.
— Jedna na milion? — spytał nonszalancko Marchewa.
— Stanowczo — potwierdził Vimes. — Jedna na milion. Znowu znaczące spojrzenia…
— Jedna na milion — stwierdził Colon.
— Jedna na milion — przyznał Nobby.
— Zgadza się — dodał Marchewa. — Jedna na milion. I znowu milczenie. Strażnicy zastanawiali się, który z nich pierwszy to powie.
Sierżant Colon nabrał tchu.
— Ale może się udać — oświadczył.
— O czym ty mówisz? — zirytował się Vimes. — Nie ma…
Nobby szturchnął go znacząco pod żebro i wskazał coś na równinie.
Wyrastała tam kolumna białego dymu. Vimes zmrużył oczy. Przed czołem dymu, mknąc nad polami kapusty i zbliżając się szybko, pędził srebrzysty pocisk.
Wielki smok także go zauważył. Wyzywająco zionął ogniem i zaczął nabierać wysokości, zgniatając powietrze swymi wielkimi skrzydłami.
Widać już było płomień Errola, tak gorący, że prawie błękitny. Teren przesuwał się pod nim z niewiarygodną szybkością, a jednak smok ciągle przyspieszał.
Król w górze wysunął szpony. Niemal się uśmiechał.
Zderzą się, pomyślał Vimes. Niech bogowie mają nas w swej opiece, kiedy wybuchnie ogniowa kula.
Coś dziwnego działo się z polami. Kawałek za Errolem grunt tak jakby sam siebie przeorywał, wyrzucając w górę główki kapusty. Jakieś krzewy eksplodowały w deszczu wiórów…
Errol w ciszy przefrunął nad murami; uniósł nos, złożył skrzydła w niewielkie lotki, przekształcił ciało w ostry stożek z płomieniem z tyłu. Jego przeciwnik dmuchnął jęzorem ognia; Vimes patrzył, jak Errol ledwie zauważalnym ruchem krótkiego skrzydła bez trudu schodzi z drogi płomienia. A potem zniknął; w tej samej niesamowitej ciszy pomknął w stronę morza.
— Spudło… — zaczął Nobby.
Powietrze rozerwało się nagle. Nieskończony grom zahuczał nad miastem, roztrzaskując dachówki i przewracając kominy. Porwał króla, przygniótł go i zakręcił na szczycie fali dźwiękowej. Vimes, zasłaniając rękami uszy, widział, że potwór, wirując, rozpaczliwie zionie ogniem i staje się ośrodkiem spirali wściekłych płomieni.
Magia trzeszczała mu na końcach skrzydeł. Ryczał jak przerażona syrena przeciwmgielna. A potem, potrząsając w oszołomieniu głową, zaczął szybować szerokim, kolistym torem.
Vimes jęknął. Smok przetrwał coś, co wyrywało kamienie z murów. Co trzeba zrobić, żeby go pokonać? Nie można z nim walczyć, myślał. Nie można go spalić, nie można go powalić. Nic nie można mu zrobić.
Smok wylądował. Ale lądowanie było dalekie od doskonałości. Perfekcyjne lądowanie nie zdemolowałoby szeregu domków. Było powolne, zdawało się trwać w nieskończoność i zniszczyło spory kawałek miasta.