Выбрать главу

Brali tylko najlepszych, zapewniał Varneshi. Strażnik musi być doświadczonym wojownikiem, czystym w myśli, mowie i uczynkach. Z pokładów anegdot przodka wywlekał opowieści o pościgach dachami przy świetle księżyca, o straszliwych bitwach ze złoczyńcami, które to bitwy jego pradziadek oczywiście wygrywał mimo wielkiej przewagi liczebnej wroga.

Marchewa musiał przyznać, że brzmiało to ciekawiej niż górnictwo.

Po namyśle król napisał do władcy Ankh-Morpork, z szacunkiem pytając, czy Marchewa może liczyć na miejsce wśród najlepszych.

W kopalni rzadko pisywano listy. Praca ustała i cały klan siedział dookoła w nabożnym milczeniu, a pióro skrzypiało na papierze. Przedtem król posłał jeszcze do Varneshiego ciotkę, żeby bardzo uprzejmie zapytała, czy pan Varneshi widzi możliwość użyczenia odrobiny wosku. Siostra pobiegła w dolinę, do wioski, by zapytać panią Garlick, czarownicę, jak się kończy pisać rekomendację.

Minęło kilka miesięcy.

I wreszcie przyszła odpowiedź. List był dość zabrudzony, ponieważ pocztę w Ramtopach zwykle wręczano pierwszemu, który zmierzał mniej więcej we właściwym kierunku. Był też krótki. Stwierdzał bez ogródek, że podanie zostało przyjęte i niech Marchewa stawi się na służbę niezwłocznie.

— To wszystko? — zdziwił się chłopiec. — Myślałem, że będą jakieś testy i w ogóle. Żeby sprawdzić, czy się nadaję.

— Jesteś moim synem — wyjaśnił król. — Napisałem to. Naturalnie, że się nadajesz. Pewnie nawet na oficera.

Wyciągnął spod krzesła worek, pogrzebał w nim i wręczył Marchewie długi kawał metalu — bardziej miecz niż piłę, ale tylko trochę bardziej.

— Jest chyba twoją prawowitą własnością — rzekł. — Kiedy znaleźliśmy. … wozy, tylko ten miecz tam pozostał. Bandyci, rozumiesz. A tak między nami… — Skinął, żeby Marchewa się pochylił. — Pokazaliśmy go czarownicy. Na wypadek, gdyby był magiczny. Ale nie jest. Chyba najbardziej niemagiczny miecz, jaki widziała. Tak mówiła. Normalnie mają odrobinkę magii, niby z powodu magnetyzmu. Tak myślę. Ale jest nieźle wyważony.

Podał miecz synowi.

Sięgnął do worka jeszcze raz.

— Masz jeszcze to. — Wyjął kamizelę. — Będzie cię chronić.

Marchewa wziął ją ostrożnie. Utkano ją z wełny ramtopowych owiec, ciepłej i miękkiej jak szczecina wieprza. Była to jedna z legendarnych krasnoludzkich kamizel, które wymagają zawiasów.

— Chronić od czego? — zapytał.

— Od zimna i różnych takich — odparł król. — Mama uważa, że powinieneś ją nosić. I jeszcze… tego… To mi coś przypomnialo: pan Varneshi prosił, żebyś zajrzał do niego po drodze w doliny. Ma coś dla ciebie.

* * *

Mama i tato machali mu na pożegnanie, dopóki nie zniknął im z oczu. Blaszka nie. To zabawne. Miał wrażenie, że ostatnio go unika. Wziął miecz i przywiązał sobie na plecach, kanapki i czystą bieliznę wsadził do worka, a świat ułożył — mniej więcej — u stóp. W kieszeni miał słynny list od Patrycjusza, człowieka, który rządził wielkim i pięknym miastem Ankh-Morpork.

Przynajmniej mama tak o nim mówiła. Istotnie, miał na samej górze imponujące godło, ale podpisał się jakiś „Łupin Zygzak, Sekr, w/z”.

Wszystko jedno. Nawet jeśli listu nie podpisał sam Patrycjusz, to jednak ktoś, kto dla niego pracował. A przynajmniej w tym samym budynku. Zapewne Patrycjusz wiedział o liście. Ogólnie. Może nie o tym konkretnie liście, ale zdawał sobie sprawę z istnienia listów jako takich.

Marchewa maszerował wytrwale po górskich ścieżkach, płosząc chmary trzmieli. Po jakimś czasie odwiązał miecz i kilka razy na próbę pchnął przestępcze pnie drzew i bezprawne zgromadzenia kłujących pokrzyw.

Varneshi siedział przed chatą i nawlekał na nitkę grzyby do suszenia.

— Witaj, Marchewo — powiedział, prowadząc chłopca do środka. — Nie możesz się pewnie doczekać, kiedy zobaczysz miasto? Marchewa zastanowił się nad tym.

— Nie — odparł.

— Zaczynasz się wahać?

— Nie. Szedłem sobie po prostu — wyznał szczerze chłopiec. — Nie myślałem o niczym szczególnym.

— Ojciec dał ci miecz, jak widzę — zauważył Varneshi, szukając czegoś na brudnej półce.

— Tak. I wełnianą kamizelkę dla ochrony przed zimnem.

— Owszem, słyszałem, że w dolinach bywa wilgotno. Ochrona. To bardzo ważne. — Odwrócił się i dodał dramatycznym tonem: — To należało do mojego pradziadka.

Była to dziwaczna, w przybliżeniu półkulista konstrukcja otoczona paskami.

— Czy to jakaś proca? — spytał Marchewa, kiedy z uprzejmym zainteresowaniem zbadał urządzenie. Varneshi wyjaśnił, co to jest.

— Ochrania przed czym? — zdziwił się Marchewa.

— Służy do walki — wymamrotał zakłopotany Varneshi. — Powinieneś nosić to cały czas. Osłania twoje witalne części. Marchewa przymierzył.

— Trochę za małe, panie Varneshi.

— Bo widzisz, tego nie nosi się na głowie.

Varneshi objaśnił szczegóły, budząc tym coraz większe zdumienie, a potem grozę Marchewy.

— Mój pradziadek mawiał — dokończył Varneshi — że gdyby nie to, nie byłoby mnie tu dzisiaj.

— Ciekawe, co chciał przez to powiedzieć? Varneshi kilka razy otworzył i zamknął usta.

— Nie mam pojęcia — wykrztusił wreszcie załamany.

W każdym razie wstydliwy przedmiot znajdował się w tej chwili na samym dnie tobołka Marchewy. Krasnoludy rzadko widują takie rzeczy. Upiorny ochraniacz stanowił znak świata równie obcego, jak ciemna strona księżyca.

Pan Varneshi dał mu jeszcze jeden prezent: niewielką, ale bardzo grubą książkę, oprawną w skórę, która przez lata nabrała twardości drewna.

Nazywała się Prawa i Przepisy Porządkowe miast Ankh i Morpork.

— Ona także należała do mojego pradziadka — wyjaśnił kupiec. — Zawiera to, co każdy strażnik wiedzieć powinien. Musisz znać wszystkie prawa — oznajmił z godnością — żeby być dobrym oficerem.

Varneshi powinien pamiętać, że przez całe życie nikt tak naprawdę Marchewy nie okłamał ani nie wydał mu polecenia, którego nie powinien rozumieć jak najdosłowniej. Chłopiec przyjął książkę z powagą. Nie przyszło mu nawet do głowy, że kiedy już zostanie oficerem Straży, nie będzie dobrym oficerem.

Pokonał pięćset mil i — co zaskakujące — droga przebiegła mu całkiem spokojnie. Ludzi mających sporo powyżej sześciu stóp wzrostu i prawie tyle samo w barach rzadko spotykają w drodze jakieś przygody. Najwyżej jacyś obcy wyskakują czasem na nich zza skał, a potem mówią niepewnym tonem:

— Eee… przepraszam. Wziąłem pana za kogoś innego.

Prawie całą drogę czytał.

A teraz leżało przed nim Ankh-Morpork.

Był trochę rozczarowany. Spodziewał się wysokich wież, wyrastających ponad krajobrazem. I sztandarów. Ankh-Morpork nie wyrastało. Raczej kuliło się przy ziemi, jakby się bało, że ktoś mu ją ukradnie. I nie było żadnych sztandarów.

Przy bramie stal strażnik. W każdym razie nosił kolczugę, a przedmiot, o który się opierał, wyglądał na pikę. Musiał być strażnikiem.

Marchewa zasalutował i pokazał mu list. Mężczyzna przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.

— Mm? — zapytał w końcu.

— Myślę, że powinienem znaleźć pana Łupina Zygzaka, Sekr. w/z — odparł Marchewa.