Oddział ruszył kłusem.
Potem, jakby na bezgłośny rozkaz, popędzili biegiem.
Potem galopem.
Ludzie schodzili im z drogi. Wielkie sandały Marchewy dudniły po bruku. Iskry strzelały spod okuć butów Nobby’ego. Colon biegł cicho jak na takiego grubasa, jak zresztą często bywa z grubasami, z wyrazem całkowitego skupienia na twarzy.
Przebiegli przez ulicę Chytrych Rzemieślników, skręcili w Aleję Polędwiczą, wypadli na ulicę Pomniejszych Bóstw i pognali do pałacu. Vimes minimalnie prowadził; wypchnął z umysłu wszystkie myśli poza jedną: żeby biec i biec.
A przynajmniej prawie wszystkie. Głowa wibrowała mu i rezono-wała z umysłami wszystkich miejskich strażników we wszechświecie, wszystkich tępaków polerujących krawężniki w całym multiversum, którzy choć raz, z rzadka, próbowali zrobić to, co Słuszne.
Daleko przed nimi pałacowi gwardziści dobyli mieczy, spojrzeli jeszcze raz, zastanowili się, skoczyli za mur i zaczęli zatrzaskiwać wrota. Skrzydła spotkały się z hukiem w chwili, kiedy stanął przed nimi Vimes.
Zawahał się, dysząc ciężko. Przyjrzał się masywnej bramie. Wrota spalone przez smoka zastąpiono nowymi, jeszcze bardziej zniechęcającymi. Dobiegały zza nich odgłosy opadających na miejsca rygli.
Nie było czasu na półśrodki. Był przecież kapitanem, na miłość bogów. Oficerem. Takie rzeczy nie stanowią problemu dla oficera. Oficerowie już dawno wypróbowali i sprawdzili sposób rozwiązywania takich problemów. Ten sposób nazywał się sierżant.
— Sierżancie! — zawołał. Umysł wciąż wibrował mu uniwersalną policyjnością. — Przestrzelić ten zamek. Colon zawahał się.
— Niby jak, sir? Z łuku?
— Znaczy… — zająknął się Vimes. — Znaczy: otworzyć mi tę bramę!
— Ta-jest, sir! — Colon zasalutował. Przez chwilę przyglądał się wrotom. — Zrozumiano! — warknął. — Młodszy funkcjonariusz Mar-chewa, przygotować się! Otworzyć bramę!
— Tak jest, sir!
Marchewa wystąpił naprzód, zasalutował, zwinął w pięść swoją wielką dłoń i zastukał delikatnie we wrota.
— Otwierać! — zawołał. — W imieniu Prawa! Po drugiej stronie zabrzmiały jakieś szepty i w połowie wysokości bramy uchyliło się lekko małe okienko.
— Dlaczego? — zapytał jakiś głos.
— Bo jeśli nie otworzycie, będziecie Utrudniać Funkcjonariuszowi Straży Miejskiej Pełnienie Obowiązków Służbowych, co jest karane grzywną nie niższą niż trzydzieści dolarów, miesiącem aresztu lub nadzorem kuratora sądowego i trzydziestoma minutami z rozpalonym do czerwoności pogrzebaczem — wyjaśnił Marchewa.
Znowu usłyszeli stłumione szepty, odgłos odciąganych rygli, a potem wrota uchyliły się do połowy. Po drugiej stronie nie było nikogo.
Vimes przytknął palec do warg. Wskazał Marchewie miejsce przy jednym skrzydle, a Golona i Nobby’ego pociągnął do drugiego.
— Pchać — szepnął.
Pchnęli mocno. Za wrotami rozległy się przekleństwa i okrzyki bólu.
— Biegiem! — krzyknął Colon.
— Nie! — powstrzymał go Vimes.
Wszedł przez bramę. Czterej przygnieceni gwardziści patrzyli na niego z niechęcią.
— Nie — powtórzył. — Dość uciekania. Aresztować tych ludzi.
— Nie ośmielisz się! — zaprotestował jeden z nich. Vimes przyjrzał mu się z uwagą.
— Clarence, prawda? Clarence przez C? No cóż, Clarence przez C, posłuchaj mnie bardzo uważnie. Albo oskarżymy was o Pomoc i Współudział, albo… — pochylił się i zerknął znacząco na Marche-wę — …będziemy musieli zastosować środki przymusu bezpośredniego.
— I co ty na to, gówniarzu? — zawołał Nobby, aż podskakując z bojowego zapału.
Świńskie oczka Clarence’a zerkały to na Marchewę, to na twarz Vimesa. Nie było na niej litości. W końcu gwardzista podjął decyzję.
— Bardzo słusznie — pochwalił go Vimes. — Sierżancie, zamknijcie ich w wartowni.
Colon sięgnął po luk i wyprostował się z godnością.
— Słyszałeś, co powiedział szef? — warknął chrapliwie. — Jeden fałszywy ruch, a jesteś… jesteś… ekonomiką!
— Tak jest! Do skrzyni z nimi! — wołał Nobby. Ogarnął go taki zapał, że mógłby ogrzać całą dzielnicę. — Małże! — prychnął w stronę pleców gwardzistów.
— Pomoc i Współudział w czym, kapitanie? — zapytał Marche-wa, kiedy rozbrojeni gwardziści odmaszerowali posłusznie. — Pomagać i współdziałać trzeba w czymś.
— Myślę, że w tym przypadku ograniczymy się do ogólnego współudziału — odparł Vimes. — Wielokrotny i zuchwały współudział.
— Racja — poparł go Nobby. — Nie znoszę tych współudzialow-ców. Śmierdziele!
Colon wręczył Vimesowi klucz od wartowni.
— Nie są tam całkiem zabezpieczeń, kapitanie — ostrzegł. — W końcu wyważą te drzwi.
— Mam nadzieję — mruknął Vimes. — Bo jak tylko znajdziemy jakiś ściek, wrzucę do niego ten klucz. Wszyscy gotowi? Dobrze. Za mną.
Lupine Wonse przekradał się pustymi korytarzami pałacu. Pod pachą trzymał Przywoływanie smoków, w dłoni ściskał migoczący królewski miecz.
Zdyszany zatrzymał się w drzwiach.
Niewielka tylko część jego umysłu znajdowała się w stanie pozwalającym na jakieś rozsądne myśli, jednak przekonywała go ona usilnie, że nie mógł widzieć tego, co właśnie widział, ani słyszeć tego, co słyszał.
Ktoś go ścigał.
I widział Vetinariego spacerującego po pałacu. A wiedział, że były Patrycjusz jest bezpiecznie zamknięty. Zamek w lochu był nie do wyłamania. Pamiętał, że podczas budowy lochu Vetinari wielokrotnie nalegał na niewylamywalny zamek.
Coś poruszyło się w mroku na końcu korytarza. Wonse zajęczał cicho i wymacał za sobą klamkę. Wskoczył do pomieszczenia, zatrzasnął drzwi i oparł się o nie, z trudem łapiąc oddech.
Otworzył oczy.
Znalazł się w dawnej sali audiencji prywatnych. Patrycjusz siedział w swoim starym fotelu i założywszy nogę na nogę, obserwował go z łagodnym zaciekawieniem.
— To ty, Wonse — stwierdził.
Wonse podskoczył, szarpnął klamkę, wypadł na korytarz i biegł, dopóki nie dotarł do głównych schodów wznoszących się niby porzucony korkociąg wśród ruin środkowej części pałacu. Schody — wysokość — łatwość obrony — bezpieczeństwo. Potrzebował tylko paru minut spokoju. Wtedy im pokaże.
Górne poziomy okrywał głębszy mrok. Brakowało im tylko solidności konstrukcji. Budując swoją jaskinię, smok powyrywał filary i ściany. Komnaty rozwierały się żałośnie nad krawędzią otchłani, zwisające strzępy kotar i dywanów falowały w podmuchach z wybitych okien. Podłoga kołysała się sprężyście jak trampolina pod nogami Wonse’a. Dopadł najbliższych drzwi.
— Pośpiech godzien pochwały — stwierdził Patrycjusz.
Wonse zatrzasnął mu drzwi przed nosem i bełkocząc pognał korytarzem.
Na moment powróciła przytomność umysłu. Zatrzymał się przy posągu. Nie słyszał żadnych odgłosów, żadnych pospiesznych kroków, żadnego zgrzytu drzwi ukrytego przejścia. Zerknął podejrzliwie na statuę i ukłuł ją mieczem.
Kiedy nie zareagowała, otworzył sąsiednie drzwi, zatrzasnął je za sobą i podparł krzesłem. Znalazł się w jednym z górnych gabinetów, w tej chwili pozbawionym większej części umeblowania i czwartej ściany. W jej miejscu ziała głębia smoczej jaskini.
Patrycjusz wynurzył się z cienia.
— Teraz, kiedy już się wybiegałeś… — zaczął. Wonse odwrócił się gwałtownie, wznosząc miecz.
— Nie istniejesz naprawdę — oświadczył. — Jesteś… duchem albo czymś takim.