— Nie jest to prawdą, jak sądzę — odpowiedział Patrycjusz.
— Nie możesz mnie powstrzymać! Zostało mi jeszcze trochę magicznych przedmiotów… I mam książkę! — Wonse wyjął z kieszeni skórzaną sakwę. — Sprowadzę następnego! Zobaczysz!
— Nalegam, żebyś zrezygnował — odezwał się łagodnie lord Vetinari.
— Aha, uważasz, że jesteś taki sprytny, taki opanowany, taki elegancki, boja mam miecz, a ty nie! Ale przekonasz się, że mam też coś więcej — oznajmił tryumfalnie Wonse. — Tak jest! Mam gwardię pałacową po swojej stronie! Posłuchają mnie, a nie ciebie! Nikt cię nie lubił, wiesz przecież. Nikt cię nigdy nie lubił!
Machnął mieczem tak, że ostra jak igła klinga zawisła o stopę od piersi Patrycjusza.
— Dlatego wrócisz do lochu. I tym razem dopilnuję, żebyś już tam został. Straż! Straż!
Na zewnątrz zabrzmiały czyjeś szybkie kroki. Drzwi załomotały, zatrzęsło się krzesło. Nastąpiła chwila ciszy, po czym i drzwi, i krzesło, rozpadły się w drzazgi.
— Zabrać go! — wrzasnął Wonse. — Wpuścić więcej skorpionów! Wsadźcie go do… Wy nie jesteście…
— Odłóż miecz — polecił Vimes.
Za nim Marchewa wybierał z pięści resztki drzwi.
— Właśnie! — Nobby wyjrzał zza pleców kapitana. — Pod ścianę i rozstawić nogi, macierzyńcu!
— Co? Po co ma rozstawiać nogi? — zaszeptał zdziwiony sierżant Colon.
Nobby wzruszył ramionami.
— Nie wiem — przyznał. — Chyba dla zasady. Tak jest bezpieczniej.
Wonse przyglądał im się z niedowierzaniem.
— Aha, Vimes — odezwał się Patrycjusz. — Zechcesz…
— Zamknij się — rzucił mu Vimes. — Młodszy funkcjonariusz Marchewa?
— Sir?
— Odczytać więźniowi jego prawa.
— Tak jest, sir. — Marchewa wyjął notes, polizał kciuk i przerzucił kilka kartek. — Lupine Wonse, znany też jako Łupin Zygzak, Sekr.,w/z…
— Co? — zdumiał się Wonse.
— Obecnie zamieszkały w mieszkaniu znanym jako Pałac, Ankh-Morpork; mam obowiązek poinformować cię, że jesteś aresztowany pod zarzutem… — Marchewa spojrzał z bólem na Vimesa — …licznych zbrodni zabójstwa za pomocą tępego narzędzia, a ściślej smoka, a także wielu innych przestępstw ogólnego współudziału, które zostaną szczegółowo ustalone w późniejszym terminie. Masz prawo milczeć. Masz prawo nie zostać lącznie wrzucony do stawu z piraniami. Masz prawo do odwołania się do wyroku bogów. Masz…
— To szaleństwo — stwierdził Patrycjusz.
— Mówiłem chyba, żebyś się zamknął! — warknął Vimes, odwrócił się i pogroził palcem tuż przed nosem Patrycjusza.
— Jak myślicie, sierżancie? — szepnął Nobby. — Spodoba nam się w jamie ze skorpionami?
— …odmówić zeznań, ale cokolwiek powiesz, będzie zanotowane, ehm, w tym oto moim notesie i może być użyte jako dowód… Głos Marchewy ucichł z wolna.
— Cóż, Vimes, mam nadzieję, że ta pantomima sprawia ci przyjemność — odezwał się w końcu Patrycjusz. — A teraz zaprowadźcie go do celi. Rano się nim zajmę.
Wonse niczego nie dał po sobie poznać. Nie było krzyku ani szeptu. Po prostu zamachnął się i skoczył na Patrycjusza.
Rozmaite możliwości przemknęły Vimesowi przez głowę. Jako pierwsza pojawiła się sugestia, że niewtrącanie się to całkiem dobry plan. Niech Wonse zrobi, co ma zrobić, potem go rozbroją i niech miasto się oczyści. Tak. Świetny plan.
Całkowitą tajemnicą pozostało więc, dlaczego rzucił się przed siebie i machnął mieczem Marchewy od dołu, w niezbyt zręcznej próbie odbicia ciosu.
Może miało to jakiś związek z działaniem według regulaminu.
Zabrzmiał brzęk, nawet niespecjalnie głośny. Vimes poczuł, że coś jasnego i srebrzystego przelatuje mu koło ucha i uderza o ścianę.
Wonse rozdziawił usta. Upuścił resztkę miecza i cofnął się, ściskając Przywoływanie.
— Pożałujecie tego — syknął. — Wszyscy pożałujecie.
I zaczął mamrotać coś pod nosem.
Vimes poczuł, że cały się trzęsie. Był prawie pewien, że wie, co świsnęło mu koło ucha i na samą myśl o tym jego dłonie wilgotniały od potu. Przybiegł do pałacu gotów zabijać; przed chwilą, właśnie przed chwilą, przynajmniej raz świat zdawał się działać tak, jak powinien, a on sam kierował wydarzeniami. Teraz miał tylko ochotę na drinka. I na miłą, przynajmniej tygodniową drzemkę.
— Daj spokój — powiedział. — Pójdziesz spokojnie? Mamrotanie nie cichło. Powietrze stało się gorące i suche. Vimes wzruszył ramionami.
— Jak chcesz — powiedział i odwrócił się. — Rzućcie mu przepisami, Marchewa.
— Tak jest, sir.
Vimes zbyt późno sobie przypomniał: krasnoludy słabo pojmują metafory. Mają za to niezwykle celne oko.
Prawa i Przepisy Porządkowe miast Ankh i Morpork trafiły sekretarza w sam środek czoła. Wonse zamrugał, zachwiał się i zrobił krok do tyłu.
Był to najdłuższy krok w jego karierze. Przede wszystkim trwał przez resztę jego życia.
Po kilku sekundach usłyszeli, jak uderzył o posadzkę pięć pięter niżej.
Po następnych kilku sekundach ich twarze wysunęły się znad nierównego brzegu podłogi.
— Kawał drogi — ocenił sierżant Colon.
— To fakt — zgodził się Nobby i sięgnął za ucho po niedopałek.
— Zabity przez jak jej tam… przez metaforę.
— No, nie wiem. Moim zdaniem wygląda to na posadzkę. Ma pan ogień, sierżancie?
— Dobrze zrobiłem, prawda? — dopytywał się Marchewa. — Sam pan powiedział…
— Tak, tak — potwierdził Vimes. — Nie przejmuj się.
Drżącą ręką podniósł sakwę, którą upuścił Wonse. Wysypał z niej stosik kamieni. Każdy miał otwór. Po co?
Jego uwagę zwrócił metaliczny brzęk za plecami. Patrycjusz trzymał resztkę królewskiego miecza. Kiedy kapitan się obejrzał, wyrwał właśnie ze ściany drugą połowę klingi. Pęknięcie było równe i gładkie.
— Kapitanie Vimes…
— Tak, sir?
— Pański miecz, jeśli wolno.
Vimes oddał broń. W tej chwili nic innego nie przychodziło mu jakoś do głowy. Pewnie już niedługo trafi do swojej własnej, osobistej jamy ze skorpionami.
Lord Vetinari uważnie obejrzał nieco zardzewiały miecz.
— Jak dawno pan go ma, kapitanie? — spytał.
— Nie jest mój, sir. Należy do młodszego funkcjonariusza Mar-chewy.
— Młodszego…?
— To ja, sir, wasza wysokość. — Marchewa zasalutował.
Patrycjusz bardzo powoli obracał w rękach klingę i wpatrywał się w nią jak zafascynowany. Vimes poczuł, że powietrze gęstnieje, jakby historia gromadziła się w tym właśnie punkcie, chociaż zupełnie nie miał pojęcia dlaczego. Była to jedna z tych chwil, w których Spodnie Czasu rozdwajają się i jeśli człowiek nie uważa, może trafić do niewłaściwej nogawki…
Wonse wstał w świecie cieni; lodowata dezorientacja spowijała mu umysł. Jednak w tej chwili potrafił myśleć tylko o jednym: o stojącej obok wysokiej, zakapturzonej postaci.
— Myślałem, że wszyscy zginęliście — wymamrotał. Było tu dziwnie cicho, a kolory dookoła zdawały się sprane, przyćmione. Coś zupełnie się nie zgadzało. — Czy to ty, bracie Odźwierny? — upewnił się nerwowo.
Postać wyciągnęła rękę. METAFORYCZNIE, odpowiedziała.
…i Patrycjusz oddał miecz Marchewie.