— Dobra robota, młody człowieku — pochwalił. — Kapitanie, sugeruję, żeby dał pan swoim ludziom wolne do jutra.
— Dziękuję, sir. No dobrze, chłopcy. Słyszeliście Jego Lordowską Mość.
— Ale nie pan, kapitanie. Musimy jeszcze chwilę porozmawiać.
— Oczywiście, sir — odparł niewinnie Vimes. Trzej jego podwładni wyszli, rzucając swemu dowódcy spojrzenia pełne współczucia i żalu.
Patrycjusz podszedł do krawędzi podłogi i popatrzył w dół.
— Biedny Wonse — westchnął.
— Tak, sir. — Vimes wpatrywał się w ścianę.
— Wiesz, wolałbym go żywego.
— Sir?
— Pobłądził, owszem, ale był bardzo użyteczny. Jego głowa jeszcze by mi się przydała.
— Tak, sir.
— Resztę, oczywiście, moglibyśmy wyrzucić.
— Tak, sir.
— To był żart, Vimes.
— Tak, sir.
— Chłopak nigdy tak naprawdę nie pojął, o co chodzi w ukrytych przejściach.
— Nie, sir.
— Ten młody człowiek… Marchewa, mówiłeś chyba?
— Tak, sir.
— Bystry chłopak. Podoba mu się w Straży?
— Tak, sir. Czuje się jak w domu, sir.
— Ocaliłeś mi życie.
— Sir?
— Przejdźmy się.
Ruszył przez zburzony pałac. Vimes podążał za nim. Wreszcie dotarli do Podłużnego Gabinetu. Panował tu porządek; Gabinet uniknął właściwie zniszczeń, wszystko pokryła jedynie warstwa kurzu. Patrycjusz usiadł i nagle wydało się, że siedzi tu cały czas. Vimes sam nie był pewien, czy w ogóle wychodził.
Patrycjusz sięgnął po plik dokumentów i zdmuchnął z nich kurz.
— To smutne — stwierdził. — Lupine był takim systematycznym człowiekiem.
— Tak, sir.
Lord Vetinari splótł palce i spojrzał na Vimesa ponad nimi.
— Dam panu pewną radę, kapitanie — powiedział.
— Tak, sir?
— Być może, dzięki temu łatwiej dostrzeże pan jakiś sens w świecie.
— Sir.
— Moim zdaniem życie sprawia panu tyle problemów, ponieważ wierzy pan, że są dobrzy ludzie i źli ludzie. Myli się pan, oczywiście. Istnieją wyłącznie i niezmiennie jedynie źli ludzie, ale niektórzy stoją po przeciwnych stronach.
Skinął szczupłą dłonią w stronę miasta i podszedł do okna.
— Wielkie, falujące morze zła — powiedział niemal z dumą. — Naturalnie, w pewnych miejscach płytsze, ale w innych głębsze, o wiele głębsze. Ale tacy ludzie jak pan budują tratwy z zasad i nie-. określonych dobrych zamiarów, i mówią: to jest przeciwieństwo, to w końcu zwycięży. Zadziwiające!
Przyjaźnie klepnął Vimesa po ramieniu.
— Tam, w dole — podjął — żyją ludzie, którzy pójdą za każdym smokiem, będą czcić każdego boga, dopuszczą do każdego występku. A wszystko to ze zwykłej monotonii, codziennego zła. To nie prawdziwie wybitna, twórcza ohyda wielkich grzeszników, ale rodzaj masowo produkowanego mroku duszy. Grzech, można powiedzieć, bez krzty oryginalności. Akceptują zło nie dlatego, że mówią mu „tak”, ale dlatego, że nie mówią „nie”. Przykro mi, jeśli to pana urazi — dodał, klepiąc Vimesa po ramieniu — ale my naprawdę jesteśmy wam potrzebni.
— Tak, sir? — zapytał spokojnie Vimes.
— Tak. Tylko my wiemy, jak wszystko może działać. Widzi pan, kapitanie, dobrzy ludzie są dobrzy tylko w obalaniu złych ludzi. W tym jesteście naprawdę dobrzy, przyznaję. Kłopot polega na tym, że to jedyna rzecz, w jakiej jesteście dobrzy. Jednego dnia biją dzwony i pada zły tyran, a następnego wszyscy narzekają, że od upadku tyrana nikt nie wywozi śmieci. Ponieważ źli ludzie umieją planować. To element charakterystyki, można powiedzieć. Każdy zły tyran ma plan, jak rządzić światem. Dobrzy ludzie jakoś sobie z tym nie radzą.
— Może. Ale myli się pan co do reszty! — zaprotestował Vimes. — Z powodu tego, że ludzie są wystraszeni, samotni i… — Urwał. Nawet w jego uszach brzmiało to mało przekonująco.
Wzruszył ramionami.
— Są tylko ludźmi — dokończył. — 1 postępują jak ludzie. Sir. Lord Vetinari uśmiechnął się przyjaźnie.
— Naturalnie, naturalnie. Musi pan w to wierzyć, kapitanie. Inaczej by pan oszalał. Inaczej wydawałoby się panu, że stoi pan na wąskim moście nad otchłanią Piekieł. Inaczej sama egzystencja stałaby się mroczną agonią i jedyną pana nadzieją byłaby ta, że nie istnieje życie po śmierci. Doskonale rozumiem. — Zerknął na swoje biurko i westchnął. — A teraz — rzekł — mam mnóstwo pracy. Obawiam się, że biedny Wonse był dobrym sługą, ale nieskutecznym władcą. Może pan iść. Aha, i niech pan przyprowadzi jutro swoich ludzi. Miasto musi okazać swoją wdzięczność.
— Musi co? — nie zrozumiał Vimes.
Patrycjusz przeglądał zwój pergaminu. Jego głos wrócił znów do roztargnionego tonu człowieka, który organizuje, planuje i kontroluje.
— Wdzięczność — powtórzył. — W każdym tryumfalnym zwycięstwie muszą być bohaterowie. Są niezbędni. Dopiero wtedy wszyscy są przekonani, że sprawa została załatwiona jak należy.
Spojrzał na Vimesa ponad krawędzią zwoju.
— Wszystko to jest częścią naturalnego porządku rzeczy — dodał.
Po chwili dopisał ołówkiem kilka uwag na dokumencie i podniósł głowę.
— Powiedziałem, że możesz już iść. Vimes zatrzymał się jeszcze w drzwiach.
— Czy pan w to wierzy, sir? — zapytał. — W to nieskończone zło i czystą ciemność?
— Oczywiście, oczywiście. — Patrycjusz odwrócił kartkę. — Tojedyny logiczny wniosek.
— Ale wstaje pan z łóżka co rano, sir?
— Hmm? Tak? O co ci chodzi?
— Chciałbym tylko wiedzieć dlaczego, sir.
— Och, idź już sobie, Vimes. Bądź miłym facetem.
W mrocznej, pełnej przeciągów jaskini wyrąbanej w sercu pałacu bibliotekarz, podpierając się rękami, wspiął się na żałosną górę skarbów i spojrzał na roztrzaskane ciało Wonse’a.
Sięgnął w dół i bardzo delikatnie wyjął Przywoływanie smoków ze sztywniejących palców. Zdmuchnął kurz i pogładził okładkę niczym przerażone dziecko.
Chciał już zejść ze stosu, ale zatrzymał się, schylił i ostrożnie podniósł spomiędzy błyszczących śmieci drugą książkę. Nie była jego, chyba że w najogólniejszym sensie, w którym wszystkie książki należały do jego dziedziny. Przewrócił kilka kartek.
— Zatrzymaj ją — odezwał się Vimes za jego plecami. — Zabierz. Schowaj gdzieś.
Orangutan skinął kapitanowi głową i zbiegł z góry skarbów. Stuknął Vimesa w kolano, otworzył Przywoływanie smoków i przerzucał strony, dopóki nie znalazł tej, której szukał. W milczeniu wręczył kapitanowi książkę.
Mrużąc oczy, Vimes przyjrzał się niekształtnym literom.
Jednakowoż smokki nie są niczym jednorożce. Zamieszkiwują w Krainie określonej przez Twoją Wyobraźnię wedle Woli. By ć zatem może, iż Ktokolwiek by przyzywał je, otwiera dla nich ścieżynę do tego świata, przyzywa swego własnego Smoka Duszy.
Wszakże, jak mniemam, Czyste Serce może przywołać Smokka Potężnego i Zmusić do Dobra w tym świecie. I tak Wielkie Dzido rozpocząć się może, a Wszystko już przygotowane zostało. Sam pracowałem z sił wszystkich, by Godnym Naczyniem się okazać…
Kraina wyobraźni, myślał Vimes. Więc to tam odeszły. Do naszych wyobrażeń. A kiedy przyzywamy je tutaj, kształtujemy je równocześnie. To jak wyciskanie surowego ciasta w formy. Ale nie dostajesz piernikowego ludzika, dostajesz to, czym jesteś. Swoją własną ciemność obleczoną w kształt…