Vimes raz jeszcze przeczytał fragment, po czym zajrzał na kolejne strony. Nie było ich dużo. Reszta książki była tylko zwęgloną masą.
Vimes oddał ją orangutanowi.
— Jakim człowiekiem był ten de Malachit? — zapytał.
Bibliotekarz rozważył tę kwestię, jak wypada komuś, kto zna na pamięć Słownik biograficzny miasta. Po czym wzruszył ramionami.
— Wyjątkowo świątobliwy? Małpa pokręciła głową.
— A może wyjątkowo zły?
Małpa wzruszyła ramionami i znowu pokręciła głową.
— Na twoim miejscu — poradził Vimes — schowałbym tę książkę w jakieś bardzo bezpieczne miejsce. A razem z nią książkę o Prawie. Obie są wściekle groźne.
— Uuk.
Vimes przeciągnął się.
— A teraz — powiedział — chodźmy się czegoś napić.
— Uuk.
— Ale tylko troszkę.
— Uuk.
— I ty płacisz.
— Iik.
Vimes zatrzymał się jeszcze i spojrzał w szerokie, łagodne oblicze.
— Powiedz — poprosił. — Zawsze chciałem wiedzieć. Czy to lepiej być małpą?
Bibliotekarz zastanowił się głęboko.
— Uuk — stwierdził.
— O! Naprawdę?
Przyszedł kolejny dzień. Salę od ściany do ściany wypełniali miejscy dygnitarze. Patrycjusz siedział na swoim twardym krześle, otoczony przez doradców. Wszyscy obecni prezentowali promienne, zastygłe uśmiechy ludzi skupionych na czynieniu dobra.
Lady Sybil Ramkin usiadła na boku, ubrana w kilka akrów czarnego aksamitu. Rodzinne klejony Ramkinów błyszczały na jej palcach, szyi i w czarnych lokach dzisiejszej peruki. Efekt był porażający, niby widok sklepienia niebieskiego.
Vimes doprowadził swój oddział na środek sali i zatrzymał się z tupnięciem, trzymając hełm pod pachą, zgodnie z regulaminem. Ze zdumieniem odkrył, że nawet Nobby podjął pewien wysiłek — tu i tam na jego pancerzu dostrzegł sugestię lśniącego metalu. Colon nosił na twarzy wyraz niezwykłej powagi. A zbroja Marchewy jaśniała. Colon po raz pierwszy w życiu wykonał podręcznikowy salut.
— Wszyscy obecni, sir! — zameldował.
— Dziękuję, sierżancie — odparł chłodno Vimes. Odwrócił się do Patrycjusza i uprzejmie uniósł brew. Lord Vetinari skinął dyskretnie ręką.
— Spocznijcie, czy co tam robicie, moi drodzy — powiedział. — Jestem pewien, że nie musimy pilnować ceremoniału. Co pan na to, kapitanie?
— Jak pan sobie życzy, sir.
— A teraz, moi drodzy… — Patrycjusz pochylił się nieco. — Dotarły do nas zadziwiające wieści o waszych wspaniałych wysiłkach podjętych w obronie miasta…
Vimes zamyślił się, nie słuchając pochwalnych banałów. Przez chwilę bawił się obserwacją twarzy doradców — słowa Patrycjusza wywoływały na nich całą gamę wyrazów. Oczywiście, taka uroczystość była absolutnie niezbędna. Po niej cała sprawa stanie się wyjaśniona i załatwiona. I zapomniana. Kolejny rozdział w długiej i bohaterskiej historii i tak dalej i tak dalej. Ankh-Morpork lubiło zaczynać nowe rozdziały.
Jego błądzący bezmyślnie wzrok natrafił na lady Ramkin. Mrugnęła. Vimes znów spojrzał przed siebie, a jego twarz stała się nieruchoma jak deska.
— …dowód naszej wdzięczności — dokończył Patrycjusz i wyprostował się.
Vimes uświadomił sobie, że wszyscy na niego patrzą.
— Słucham? — spytał odruchowo.
— Powiedziałem, że staraliśmy się wymyślić jakąś właściwą rekompensatę, kapitanie Vimes. Liczni obywatele oddani naszemu społeczeństwu… — Patrycjusz spojrzał znacząco na doradców i lady Ramkin — …i ja sam, ma się rozumieć, uznaliśmy, że należy się odpowiednia nagroda.
Vimes wciąż nie rozumiał.
— Nagroda? — powtórzył.
— Zwyczajowa za tak heroiczne czyny — wyjaśnił Patrycjusz trochę zniecierpliwiony.
Vimes stanął na baczność.
— Naprawdę nie myślałem o tym, sir — oznajmił. — Oczywiście, nie mogę decydować za swoich ludzi.
Zaległo niezręczne milczenie. Vimes zauważył kątem oka, że Nobby szturcha sierżanta w bok. Zachęcony Colon wystąpił i zasalutował po raz drugi.
— Proszę o zgodę na zabranie głosu, sir — wymamrotał. Patrycjusz łaskawie skinął głową.
Sierżant odchrząknął. Zdjął hełm i wyciągnął z niego świstek papieru.
— Ehem — powiedział. — Pomyśleliśmy sobie, jeśli Wasza Miłość pozwoli, że po uratowaniu miasta, a w każdym razie tak jakby, znaczy się… spróbowaliśmy, tego, człowiek na właściwym miejscu i w ogóle… Znaczy, pomyśleliśmy, że coś się nam należy. Jeśli Wasza Wysokość rozumie, co mam na myśli.
Zebrani pokiwali głowami. To było właśnie to, o co chodziło.
— Mówcie dalej — zachęcił Patrycjusz.
— No więc żeśmy się zastanowili — podjął sierżant. — Trochę to bezczelne, wiem, ale…
— Niech pan mówi, sierżancie. Nie musi pan przerywać. Wszyscy jesteśmy świadomi wielkiej wagi tej sprawy.
— Tak jest, sir. Dobrze, sir. Po pierwsze, pensje.
— Pensje? — powtórzył lord Vetinari. Popatrzył na Vimesa, który patrzył w przestrzeń.
Sierżant podniósł głowę znad kartki. Jego twarz była twarzą człowieka, który postanowił załatwić sprawę do końca choćby nie wiem co.
— Tak, sir — potwierdził. — Trzydzieści dolarów miesięcznie. To niesprawiedliwe. Myśleliśmy… — Oblizał wargi i zerknął na dwóch kolegów, którzy zachęcali go dyskretnymi gestami. — Myśleliśmy o pensji zasadniczej, tego… trzydzieści pięć dolarów? — Spojrzał na kamienną twarz Patrycjusza. — I podwyżka co stopień? Chcielibyśmy pięciu dolarów.
Znowu oblizał wargi, wyprowadzony z równowagi miną Patrycjusza.
— Nie zgodzimy się na mniej niż cztery — oświadczył. — To nasze ostatnie słowo. Przykro mi, Wasza Wysokość, ale tak już jest.
Patrycjusz raz jeszcze spojrzał na nieruchome oblicze Vimesa, potem znów na strażników.
— Tego żądacie?
Nobby szepnął coś sierżantowi do ucha, po czym odskoczył do tyłu. Spocony Colon ściskał swój hełm, jakby była to jedyna pewna rzecz na całym świecie.
— Jest jeszcze coś, Wasza Szacowność.
— Aha. — Patrycjusz uśmiechnął się z satysfakcją.
— Chodzi o czajnik. I tak nie był najlepszy, a potem Errol go zjadł. To prawie dwa dolary. — Przełknął ślinę. — Więc przydałby się nam nowy czajnik, jeśli to Waszej Lordowskiej Mości nie przeszkadza.
Patrycjusz pochylił się, ściskając poręcze krzesła.
— Chcę, żebyśmy się dobrze rozumieli — rzekł lodowatym tonem. — Mamy uwierzyć, że prosicie o drobną podwyżkę pensji i sprzęt kuchenny?
Marchewa zaszeptał coś w drugie ucho Golona.
Colon zwrócił na dygnitarzy parę wytrzeszczonych, załzawionych oczu. Krawędź hełmu sunęła mu przez palce jak łopatki młyńskiego koła.
— I jeszcze… — zaczął. — Czasami, pomyśleliśmy sobie, no wiecie, łaskawi panowie, po przerwie obiadowej albo kiedy jest spokojnie, na przykład pod koniec służby, i chcielibyśmy się trochę rozerwać, i uspokoić jakby…
Zamilkł.
— Tak?
Colon nabrał tchu.
— Tarcza i strzałki pewnie nie wchodzą w grę?
Gromową ciszę, jaka nastąpiła po tych słowach, przerwały zduszone parsknięcia.
Hełm wypadł Vimesowi z drżących palców. Półpancerz falował, kiedy tłumiony latami śmiech wyrywał się w głośnych, nieopanowanych wybuchach. Kapitan patrzył na doradców i śmiał się i śmiał.