Śmiał się z tego, jak poderwali się z miejsc, pełni gniewu i urażonej godności.
Śmiał się ze starannie nieruchomego wyrazu twarzy Patrycju-sza.
Śmiał się, aż łzy stanęły mu w oczach.
Nobby wyciągnął szyję, by sięgnąć ucha Golona.
— Mówiłem przecież — syknął. — Uprzedzałem, że na to się nie zgodzą. Wiedziałem, że strzałki to już przesada. A teraz rozzłościliśmy wszystkich.
Kochana mamo i tato [pisał Marchewa], Nigdy byście nie zgadli, ale służę w Straży dopiero parę tygodni, a już jestem pełnym Funkcjonariuszem. Kapitam Vi-mes mówił, że sam Patrycjusz kazał, żebym nim został, i jeszcze że ma nadzieję, że będę długo i z sukcesami służył w Straży, a on będzie obserwował moją karierę z Zainteresowaniem. W dodatku dostałem dziesięć dolarów podwyżki i na dodatek specjalną premię dwadzieścia dolarów, co je kapitan Vi-mes wypłacił z własnej kieszeni, jak twierdzi sierżant Colon. Pieniądze przesyłam z listem. Trochę sobie zostawiłem, bo wczoraj byłem odwiedzić Reet, a pani Palm powiedziała, że wszystkie dziewczęta też obserwują moją karierę z wielkim Zainteresowaniem i że mam przyjść na kolację, jak tylko dostanę dzień wolny. Sierżat Colon tłumaczył mi, jak się zaczyna zaloty, które są bardzo ciekawe i wcale nie takie trudne, jak się wydaje. Aresztowałem smoka, ale uciekł. Mam nadzieję, że pan Varneshi dobrze się czuje.
Jestem tutaj szczęśliwy jak nikt na całym świecie.
Vimes stanął przed drzwiami.
Zauważył pewne wysiłki zmierzające do poprawienia wyglądu rezydencji Ramkinów. Rosnące wokół domu krzaki zostały bezlitośnie wycięte. Starszy robotnik na drabinie przybijał stiuki do ścian, a inny łopatą dość przypadkowo wyznaczał linię, gdzie kończy się trawnik, a zaczynają dawne rabaty kwiatowe.
Vimes wsunął hełm pod pachę, przygładził włosy i zapukał. Rozważał, czy nie poprosić sierżanta Golona, by mu towarzyszył, ale szybko odrzucił ten pomysł. Nie zniósłby jego uśmieszków. Zresztą czego tu się bać? Przecież trzy razy spoglądał w paszczę śmierci. Nawet cztery, jeśli doliczyć ten, kiedy kazał lordowi Vetinari się zamknąć.
Ku jego zdumieniu drzwi otworzył po chwili lokaj tak stary, że chyba wskrzeszony pukaniem.
— Słucham?
— Kapitan Vimes, Straż Miejska — przedstawił się Vimes. Lokaj zmierzył go wzrokiem od stóp do głów.
— A tak — powiedział w końcu. — Jaśnie pani mówiła, zdaje się, że jaśnie pani jest ze swoimi smokami. Jeśli zechce pan zaczekać, zaraz…
— Znam drogę — przerwał mu Vimes i pomaszerował zarośniętą ścieżką.
Zagrody leżały w gruzach. Wokół leżały odrapane drewniane skrzynki z ceratowymi przykryciami. Kilka smutnych smoków bagiennych zionęło mu na powitanie z ich wnętrza.
Dwie kobiety chodziły pracowicie między skrzynkami. Dwie damy właściwie. Były zbyt obdarte jak na zwykłe kobiety. Żadna zwyczajna kobieta nie pozwoliłaby sobie na tak zaniedbany wygląd. Do noszenia takich ubrań potrzebna jest absolutna pewność siebie, która bierze się z wiedzy, kim był czyjś prapraprapradziadek. Chociaż, jak zauważył Vimes, były to niezwykle eleganckie ubrania — to znaczy były eleganckie kiedyś: ubrania kupione pewnie przez rodziców, ale tak kosztowne i tak dobrej jakości, że się nie przecierały i przekazywano je spadkobiercom jak starą porcelanę, srebrną zastawę i podagrę.
Hodowczynie smoków, pomyślał. Od razu widać. Jest w nich coś charakterystycznego. Może styl, w jakim noszą swoje jedwabne szale, stare tweedowe płaszcze i jeździeckie buty po dziadku. I zapach, oczywiście.
Niewysoka, chuda kobieta z twarzą przypominającą stare siodło wreszcie go zauważyła.
— Aha! — zawołała i wcisnęła pod chustkę zbłąkany kosmyk siwych włosów. Podała mu żylastą, smagłą dłoń. — Brenda Rodley. A to Rosie Devant-Molei. Prowadzi Słoneczne Schronisko.
Druga kobieta, zbudowana, jakby mogła jedną ręką podnosić konie pociągowe, a drugą je podkuwać, uśmiechnęła się przyjaźnie.
— Samuel Vimes — przedstawił się niepewnie Vimes.
— Mój ojciec też był Sam — ucieszyła się Brenda. — Zawsze możesz zaufać Samowi, mawiał. — Zagoniła smoka do skrzynki. — Pomagamy Sybil. Stara przyjaźń i te rzeczy, wie pan. Stado poszło w demony, naturalnie. Małe łobuzy rozleciały się po całym mieście. Moim zdaniem wrócą, kiedy zgłodnieją. Co za rodowód, prawda?
— Słucham?
— Sybil uważa, że to wybryk natury, ale moim zdaniem wyhodujemy taką linię za trzy, może cztery pokolenia. Znana jestem z moich ogierów, wie pan. A to będzie coś… Całkiem nowa odmiana smoka.
Vimes wyobraził sobie przecinające niebo naddźwiękowe smugi.
— Ee… — powiedział. — Rzeczywiście.
— No, ale musimy już lecieć.
— Tego… Czy lady Ramkin nie ma w domu? Dostałem od niej wiadomość, że moje przybycie jest niezwykle istotne.
— Jest gdzieś w budynku — odparła pani Rodley. — Powiedziała, że musi dopilnować czegoś ważnego. Ojej, ostrożnie z nim, Rosie, niemądra dziewucho!
— Ważniejszego niż smoki? — nie dowierzał Vimes.
— Owszem. Nie wiem, co ją napadło. — Brenda Rodley sięgnęła do kieszeni za dużej kamizelki. — Miło mi było pana poznać, kapitanie. Zawsze przyjemnie spotkać nowych członków naszej gromady. Proszę mnie odwiedzić, gdyby kiedyś był pan w naszych okolicach. Z przyjemnością pana oprowadzę. — Wcisnęła mu do ręki przybrudzoną wizytówkę. — Teraz musimy iść. Słyszałam, że kilka próbuje budować gniazda na wieży Uniwersytetu. Nie można na to pozwolić. Musimy je ściągnąć, zanim się ściemni.
Vimes zerknął na wizytówkę, gdy kobiety, chrzęszcząc po żwirze, szły do bramy obładowane siatkami i linami.
Napis głosił: Brenda, lady Rodley, Dom Spadkowy, Zamek w Quirmie, Quirm. To znaczy, uświadomił sobie, że po ścieżce, podobna do ruchomego straganu ze starzyzną, kroczy księżna wdowa Quirmu, która posiada więcej ziemi, niż można zobaczyć z bardzo wysokiej góry w bardzo jasny dzień. Nobby’emu by się to nie podobało. Zapewne istnieje pewien specjalny rodzaj ubóstwa, na który mogą sobie pozwolić tylko bardzo, bardzo bogaci…
Tak zostaje się kimś ważnym na tej ziemi, pomyślał. Człowiek nie przejmuje się, co myślą inni, i nigdy, przenigdy nie ma wątpliwości.
Ruszył w stronę domu. Drzwi zastał otwarte — prowadziły do rozległego, ale ciemnego i zatęchłego holu. W górze, w półmroku, straszyły ze ścian głowy zabitych zwierząt. Ramkinowie byli chyba zagrożeniem dla większej liczby gatunków niż epoka lodowcowa.
Vimes przeszedł przez kolejne mahoniowe drzwi.
Znalazł się w jadalni. Stał tu stół tego rodzaju, że osoby siedzące po dwóch końcach przebywały już w innych strefach czasowych. Jeden koniec całkowicie opanowały srebrne lichtarze.
Nakryty był dla dwóch osób. Bateria sztućców otaczała każdy talerz, a antyczne kieliszki migotały w blasku świec.
Straszliwe przeczucie ogarnęło Vimesa w tej samej chwili, w jakiej dotarł do niego obłok Captwation, najdroższych perfum dostępnych w całym Ankh-Morpork.
— Witam, kapitanie. Jak to miło, że pan przyszedł.
Vimes odwrócił się powoli, z pozoru wcale nie poruszając stopami.
Za nim stała wspaniała lady Ramkin.
Vimes jak przez mgłę dostrzegał migoczącą w blasku świec błękitną suknię, masę włosów barwy kasztanów, lekko zaniepokojoną twarz, sugerującą, że cały batalion wykwalifikowanych malarzy i dekoratorów dopiero przed chwilą złożył rusztowania i poszedł do domu; słyszał ciche trzeszczenie, zdradzające, że pod tą suknią zwykły gorset poddawany był naprężeniom, występującym zwykle tylko w jądrach masywnych gwiazd.