Выбрать главу

— Ja, tego… — powiedział. — Gdyby pani, ee… Gdyby pani uprzedziła, ee. To ja, ee. Ubrałbym się bardziej odpowiednio, ee. Niezwykle, ee. Bardzo. Ee.

Ruszyła ku niemu niby migotliwa machina oblężnicza.

Jak we śnie pozwolił usadzić się przy stole. Musiał coś jeść, ponieważ służba pojawiała się znikąd, podając rzeczy nadziewane innymi rzeczami, a potem wracała, żeby zabrać talerze. Lokaj ożywał od czasu do czasu i rzadkimi winami napełniał kielich za kielichem. Żar świec wystarczyłby, żeby ugotować posiłek. A przez cały czas lady Ramkin mówiła pogodnie, choć z pewnym zakłopotaniem — o wielkości domu, o kłopotach z dużą posiadłością, o wrażeniu, że nadszedł czas, by Poważniej potraktować swoją Pozycję Społeczną. Zachodzące słońce wypełniało pokój czerwienią i w końcu Vimesowi zakręciło się w głowie.

Społeczeństwo, zdołał pomyśleć, nawet nie wie, co je czeka. O smokach nie było mowy ani razu, chociaż po pewnym czasie coś pod stołem położyło głowę na kolanach Vimesa i zaczęło się ślinić.

Mimo wysiłków nie potrafił podjąć rozmowy. Czuł się oskrzydlony, okrążony. Raz tylko kontratakował, może w nadziei że dotrze na spokojniejsze tereny, a stamtąd zdoła jakoś uciec.

— Jak pani myśli, gdzie odleciały? — zapytał.

Powstrzymana na moment lady Ramkin nie zrozumiała.

— Kto?

— Smoki. No wie pani. Errol i jego żo… jego samica.

— Na pewno w jakieś puste, górzyste okolice. To ulubione tereny smoków.

— Ale… Przecież ona jest istotą magiczną. Co się stanie, kiedy magia odejdzie?

Lady Ramkin uśmiechnęła się wstydliwie.

— Większość ludzi jakoś sobie radzi — powiedziała. Wyciągnęła rękę nad stołem i dotknęła jego dłoni.

— Pańscy ludzie uważają, że wymaga pan opieki — dodała, wyraźnie skrępowana.

— Naprawdę? — zdziwił się Vimes.

— Sierżant Colon mówił, że jego zdaniem wszystko między nami rozwinie się jak maison enFlambe.

— Naprawdę?

— I powiedział jeszcze coś — wyznała. — Zaraz, co to było? A tak: „To szansa jedna na milion”, mówił chyba, „ale może się udać”.

Uśmiechnęła się do niego.

Vimesa uderzyła nagle myśl, że w swojej szczególnej kategorii Sybil Ramkin jest całkiem piękna; była to kategoria kobiet, które w całym jego życiu choć raz uznały, że warto się do niego uśmiechnąć. Nie mogła trafić gorzej, ale za to jego nie było stać na nic lepszego. Więc może jakoś się to równoważy… Lat jej nie ubywa, ale komu ubywa? Ma też styl, pieniądze, zdrowy rozsądek, pewność siebie i wszystko to, czego jemu brakuje. A teraz otworzyła przed nim serce i jeśli jej pozwoli, może go całkiem pochłonąć. Ta kobieta jest jak miasto.

I w końcu, oblężony, postąpił tak, jak zwykle ankh-morporczy-cy: otwierali bramy, wpuszczali zdobywców i zamieniali ich w swoich.

Jak zacząć? Zdawało mu się, że czegoś oczekuje.

Wzruszył ramionami, sięgnął po kielich i poszukał odpowiedniej frazy. Tylko jedna pojawiła się w wibrującym szaleńczo umyśle.

— Uśmiecham się do ciebie — powiedział.

* * *

Dzwony rozmaitych świątyń wybiły własne godziny północy, żegnając odchodzący dzień.

(…a bliżej Osi, gdzie potężne zbocza Ramtopów łączyły się z masywem centralnym, gdzie niezwykłe kudłate istoty wędrowały przez wieczne śniegi, gdzie zamiecie wyły nad zamarzniętymi szczytami, w górskiej kotlinie błyszczały światła samotnego klasztoru. Na dziedzińcu dwóch mnichów w żółtych szatach ułożyło ostatnią skrzynkę zielonych buteleczek na saniach, gotowych do pierwszego etapu niewiarygodnie trudnej podróży na dalekie równiny. Na skrzynce wypisano starannymi pociągnięciami pędzelka: „Sz. Pan G.S.P. Dibbler, Ankh-Morpork”.

— Wiesz, Lobsangu — odezwał się jeden z nich. — Stale się zastanawiam, co on z tym robi).

Kapral Nobbs i sierżant Colon stali oparci o ścianę w mroku niedaleko Załatanego Bębna. Wyprostowali się, kiedy wyszedł Mar-chewa z tacą w rękach. Troll Detrytus z szacunkiem usunął mu się z drogi.

— Macie, chłopcy — powiedział Marchewa. — Trzy piwa. Na koszt firmy.

— Do licha, nie wierzyłem, że ci się uda — stwierdził Colon, chwytając kufel. — Co mu powiedziałeś?

— Wytłumaczyłem, że obowiązkiem praworządnych obywateli jest pomaganie Straży w każdych okolicznościach — odparł Marchewa. — 1 podziękowałem za współpracę.

— A potem całą resztę — dodał Nobby.

— Nie, nic więcej nie mówiłem.

— To musisz mieć wściekle przekonujący głos.

— Co tam. Korzystajmy, chłopcy, póki to trwa — westchnął Colon.

Wypili w milczeniu. Była to chwila niedyskowego spokoju, kilka minut wyrwane rzeczywistości prawdziwego życia. Była jak kęs zakazanego owocu i taką samą dawała rozkosz. Zdawało się, że nikt w mieście nie kradnie, nie zabija i nie wszczyna bójek. I przez moment można było uwierzyć, że ten cudowny stan rzeczy się utrzyma.

A gdyby nawet nie, zachowali przecież wspomnienia. Pamięć o biegu, o ludziach ustępujących z drogi. O minach okropnej gwardii pałacowej. I jeszcze, kiedy złodzieje, bohaterowie i bogowie zawiedli, o byciu na miejscu. O prawie dokonaniu tego, co było prawie właściwe.

Nobby odstawił kufel na poręczny okienny parapet, tupnął dla rozgrzewki i chuchnął w palce. Szybkie poszukiwania w mrocznych zakamarkach za uchem zostały nagrodzone niedopałkiem.

— Piękna chwila, co? — stwierdził z zadowoleniem Colon, kiedy błysk zapałki oświetlił całą trójkę.

Dwaj pozostali pokiwali głowami. Już teraz zdawało się, że wczoraj minęło wieki temu. Ale pewnych rzeczy nie da się zapomnieć, nieważne, co kto jeszcze zrobi, nieważne, co się wydarzy od dzisiaj.

— Jeślijuż nigdy nie zobaczę żadnego przeklętego króla, to i tak będzie za szybko — oświadczył Nobby.

— Ja tam uważam, że to nie był prawdziwy król — odparł Mar-chewa. — A jeśli o królach mowa: ktoś chce chrapkę?

— Nie ma prawdziwych królów — uznał Colon, choć bez gniewu.

Dziesięć dolarów miesięcznie wiele zmieniło w jego życiu. Pani Colon całkiem inaczej traktowała mężczyznę, który przynosi do domu dziesięć dolarów więcej. Jej liściki na kuchennym stole stały się o wiele bardziej przyjazne.

— Nie, chodzi mi o to, że to przecież nic wielkiego nosić starożytny miecz — wyjaśnił Marchewa. — Albo znamię. No, na przykład, popatrzcie na mnie. Też mam znamię na ramieniu.

— Mój brat też ma — oświadczył Colon. — W kształcie statku.

— Moje jest bardziej podobne do korony.

— Aha, to znaczy, że jesteś królem — uśmiechnął się Nobby. — To chyba jasne.

— Nie rozumiem dlaczego — zaprotestował Colon. — Mój brat nie jest przecież admirałem.

— I mam jeszcze ten miecz — dodał Marchewa.

Wyciągnął broń z pochwy. Colon wziął ją do ręki i obejrzał dokładnie w świetle pochodni wiszącej nad drzwiami Załatanego Bębna. Klinga była zmętniała i krótka, w dodatku wyszczerbiona jak piła. Ale porządnie wykuta, a na ostrzu mogły kiedyś być jakieś inskrypcje, jednak od samego używania wytarły się do stanu nieczytelności.

— Niezły miecz — ocenił. — Dobrze wyważony.

— Ale nie dla króla — uznał Marchewa. — Królewskie miecze są długie, błyszczące i magiczne, wysadzane klejnotami, a kiedy sieje wzniesie, odbijają światło, dzyń.