Выбрать главу

— A co to znaczy „w/z”? — zapytał podejrzliwie strażnik.

— Może „Wskazany Zapał”? — Marchewa sam się nad tym zastanawiał.

— Nic nie wiem o żadnym Sekr. — oświadczył strażnik. — Potrzebny ci kapitan Vimes z Nocnej Straży.

— A gdzież on zamieszkuje?

— O tej porze szukałbym go Pod Kiścią Winogron przy Łatwej. — Strażnik obejrzał Marchewę od stóp do głów. — Wstępujesz do służby, co?

— Mam nadzieję, że okażę się godny.

Strażnik obrzucił go spojrzeniem, które można by określić jako staromodne. Wręcz neolityczne.

— Co takiego przeskrobałeś? — zapytał.

— Nie rozumiem.

— Musiałeś coś zrobić.

— Mój ojciec napisał list — wyjaśnił z dumą Marchewa. — Zostałem zgłoszony na ochotnika.

— Niech mnie licho porwie — mruknął strażnik.

* * *

Znowu nastała noc i Bractwo zebrało się za mrocznym portalem.

— Czy Koła Cierpienia wirują należycie? — zapytał Najwyższy Wielki Mistrz.

Ustawione w kręgu Świetliste Bractwo przestąpiło z nogi na nogę.

— Bracie Strażnico? — rzucił Najwyższy Wielki Mistrz.

— Nie do mnie należy kręcenie Kołami Cierpienia — wymamrotał brat Strażnica. — To robota brata Tynkarza. On ma kręcić Kołami Cierpienia…

— Nie, do licha, to nie moja sprawa! Moja sprawa to oliwienie Osi Wszechświatowej Cytryny! — zawołał oburzony brat Tynkarz. — Zawsze mówiłeś, że tym mam się zajmować…

Najwyższy Wielki Mistrz westchnął w głębi swego kaptura. Zaczynała się kolejna kłótnia. Jak z tych szumowin ma wykuć Erę Racjonalizmu?

— Zamknijcie się, dobrze! — warknął. — Kręgi Cierpienia właściwie nie będą dzisiaj potrzebne. Przestańcie obaj! A teraz, bracia, czy przynieśliście przedmioty zgodnie z poleceniem?

Odpowiedzią był ogólny pomruk.

— Złóżcie je w Kręgu Przywołania — rozkazał Najwyższy Wielki Mistrz.

Był to nędzny zbiór. Przynieście magiczne przedmioty, powiedział. A tylko brat Palcy znalazł coś interesującego; wyglądało jak rodzaj ozdoby ołtarza. Lepiej nie pytać, skąd pochodziło. Najwyższy Wielki Mistrz podszedł i trącił nogą jeden z obiektów.

— Co to jest? — spytał.

— Amulet! — zapewnił brat Szambownik. — Bardzo potężny. Kupiłem od jednego człowieka. Gwarantowany. Chroni przed ugryzieniem krokodyla.

— Jesteś pewien, bracie, że nie będzie ci potrzebny? — zapytał ironicznie Najwyższy Wielki Mistrz.

Reszta braci zachichotała posłusznie.

— Dość tego, bracia! — Najwyższy Wielki Mistrz odwrócił się. — Przynieście magiczne przedmioty, nakazałem. Nie tanie błyskotki i śmiecie. Na bogów, to miasto aż ocieka magią. — Wyciągnął rękę. — Co to?

— Kamienie — wyjaśnił niepewnie brat Tynkarz.

— To widzę. Dlaczego są magiczne? Brat Tynkarz zaczął dygotać.

— Mają dziury, Najwyższy Wielki Mistrzu. Wszyscy wiedzą, że kamienie z dziurami są magiczne.

Najwyższy Wielki Mistrz wrócił na swoje miejsce w kręgu. Rozłożył ręce.

— W porządku, świetnie, doskonale — rzekł tonem pełnym znużenia. — Jeśli w ten sposób mamy to załatwić, to w ten sposób załatwimy. A kiedy przywołamy smoka długości sześciu cali, wszyscy będziemy wiedzieli, z jakiej przyczyny. Prawda, bracie Tynkarzu? Bracie Tynkarzu! Przepraszam, nie dosłyszałem. Bracie Tynkarzu!

— Powiedziałem, że tak, Najwyższy Wielki Mistrzu — wyszeptał brat Tynkarz.

— Bardzo dobrze. Mam nadzieję, że zrozumieliście. Odwrócił się i sięgnął po księgę.

— A teraz — zaczął — kiedy jesteśmy gotowi…

— Ehm… — Brat Strażnica z wahaniem podniósł rękę. — Gotowi do czego, Najwyższy Wielki Mistrzu?

— Do przywołania, oczywiście. Na bogów, myślałem…

— Ale nie powiedziałeś nam, co powinniśmy robić, Najwyższy Wielki Mistrzu — jęknął brat Strażnica.

Wielki Mistrz zastanowił się. To prawda, ale nie miał zamiaru się przyznawać.

— Ależ naturalnie — powiedział. — To oczywiste. Musicie zogniskować swoją koncentrację. Myślcie intensywnie o smokach — przetłumaczył. — Wszyscy.

— To wszystko? — zdziwił się brat Odźwierny.

— Tak.

— Nie musimy śpiewać starożytnego runa ani nic?

Najwyższy Wielki Mistrz przyjrzał mu się surowo. Brat Odźwierny wyglądał tak wyzywająco, jak to tylko możliwe dla anonimowego cienia w czarnym kapturze. Nie po to wstąpił do tajnego stowarzyszenia, żeby nie śpiewać starożytnych run. Nie mógł się już doczekać.

— Możesz, jeśli masz ochotę — zgodził się Najwyższy Wielki Mistrz. — A teraz wszyscy… Tak, o co chodzi, bracie Szambowniku? Niski brat opuścił rękę.

— Nie znam żadnego starożytnego runa, Wielki Mistrzu. Nie takie, które by można śpiewać…

— To nuć!

Otworzył księgę.

Zaskoczyło go odkrycie, na stronach za stronami wypełnionymi nabożnymi tekstami, że samo Przywołanie jest tylko jednym krótkim zdaniem. Nie inkantacją, nie krótkim wierszem, ale zestawieniem pozbawionych znaczenia sylab. De Malachit twierdził, że wywołują one interferencję w falach rzeczywistości, ale stary dureń pewnie wymyślił to na poczekaniu. Na tym właśnie polega kłopot z magami: chcą wszystko przedstawić tak, żeby wydawało się trudne. Tak naprawdę potrzebna jest tylko siła woli. A tej Bractwu nie zabraknie. Samolubna i jadowita silą woli, owszem, pełna złośliwości, ale jednak potężna na swój sposób…

Tym razem nie będą próbować niczego skomplikowanego. Najlepiej gdzieś, gdzie nikt nie zwróci uwagi…

Bracia wokół śpiewali to, co każdy uważał za mistyczne wersety. Efekt był całkiem niezły, jeśli tylko człowiek nie zważał na słowa.

A tak, słowa…

Zerknął na kartkę i wyrecytował je głośno.

Nic się nie stało.

Mrugnął.

Kiedy znów otworzył oczy, znalazł się w ciemnym zaułku, z żołądkiem pełnym ognia. I był bardzo zły.

* * *

To była chyba najgorsza noc w życiu Zebbo Mooty’ego, złodzieja trzeciej kategorii. I nie ucieszyłby się ani trochę, gdyby wiedział, że będzie to także jego ostatnia. Padał deszcz, więc ludzie siedzieli w domach i nie mógł wykonać normy. Stał się zatem odrobinę mniej czujny, niż byłby w innej sytuacji.

Nocą na ulicach Ankh-Morpork czujność jest pojęciem absolutnym. Nie istnieje coś takiego jak średnia czujność. Człowiek jest albo bardzo czujny, albo martwy. Może chodzić i oddychać, ale już jest martwy mimo to.

Zebbo usłyszał z pobliskiego zaułka stłumione dźwięki, wysunął z rękawa obszytą skórą pałkę, odczekał, aż ofiara zbliży się do rogu, wyskoczył, powiedział „O żeż…” i zginął.

Zginął niezwykłą śmiercią. Od setek lat nikt nie zginął w ten sposób.

Kamienny mur za jego plecami zapłonął czerwienią żaru, po czym z wolna pociemniał.

Zebbo był pierwszym człowiekiem, który zobaczył smoka z Ankh-Morpork. Nie pocieszyło go to zbytnio, ponieważ był już trupem.

— … ty — dokończył.

Jego bezcielesna jaźń spojrzała na niewielki stosik sadzy, która — wiedział to z dziwną, nieznaną dotąd pewnością — była tym, od czego się właśnie odłączył. Oglądanie własnych doczesnych szczątków było wrażeniem niezwykłym. Uznał, że nie aż tak przerażającym, jak by sądził, gdyby ktoś go zapytał — powiedzmy — dziesięć minut temu. Szok odkrycia, że jest się martwym, łagodzi nieco fakt, że jednak wciąż istnieje ktoś, kto może stwierdzić własną śmierć. Zaułek przed nim znowu był pusty.