Выбрать главу

— Och… — westchnął Myślak. — No… tak.

Kilka minut później dokładnie umyty, przyzwoity i ubrany nadrektor stał na samym środku Biblioteki i spoglądał na uszkodzoną kopułę. Obok niego Myślak Stibbons — który z jakiegoś powodu postanowił chwilowo zrezygnować z kapelusza, choć otrzymał go z powrotem — przyglądał się ponuro kilku magicznym instrumentom.

— Zupełnie nic? — spytał Ridcully.

— Uuk — powiedział bibliotekarz[4].

— Wszędzie szukałeś?

— W tej bibliotece nie można szukać „wszędzie”, nadrektorze — przypomniał Myślak. — Zajęłoby to więcej czasu, niż realnie może zaistnieć. Ale wszystkie rzeczywiste półki tak, naturalnie. Hm.

— Co to znaczy „hm”, sir, jeśli wolno spytać? — zapytał Myślaka Marchewa.

— Rozumie pan, że to magiczna biblioteka? A to oznacza, że nawet w zwykłych okolicznościach nad półkami występują obszary o wysokim potencjale magicznym.

— Byłem tu już kiedyś — przypomniał Marchewa.

— W takim razie wie pan, że czas w bibliotekach jest… jakby bardziej elastyczny? A wobec dodatkowej energii z burzy jest możliwe, że…

— Chce pan powiedzieć, że przeniósł się w czasie? — przerwał strażnik.

Myślak był pod wrażeniem. Nie wychowano go w wierze, że strażnicy bywają bystrzy. Starał się jednak tego nie okazywać.

— Gdyby to było takie proste… — Westchnął. — Jednakże, hm, wydaje się, że błyskawica dodała losową składową boczną…

— Co takiego? — spytał Ridcully.

— Chce pan powiedzieć, że w czasie i w przestrzeni? — odgadł Marchewa.

Myślak zaczynał tracić równowagę. Niemagowie nie powinni być tacy szybcy.

— Nie… dokładnie… — powiedział i poddał się. — Muszę nad tym jeszcze popracować, nadrektorze. Niektóre z odczytów, jakie tu uzyskałem, w żaden sposób nie mogą być poprawne.

Vimes wiedział, że się obudził. Był świadomy ciemności, deszczu i strasznego bólu na twarzy.

Potem na karku zapłonęło jeszcze jedno ognisko bólu. Pojawiło się uczucie, że ktoś ciągnie go w tę i w tamtą stronę.

I wreszcie błysnęło światło.

Widział je przez zamknięte powieki. W każdym razie przez lewą. Po drugiej stronie twarzy nie działo się nic prócz bólu. Nie otwierał oka, za to wytężył słuch.

Ktoś się poruszał. Brzęknął metal. Zabrzmiał kobiecy głos:

— Obudził się.

— Jesteś pewna? — spytał głos męski. — Skąd wiesz?

— Bo umiem poznać, kiedy mężczyzna śpi.

Vimes otworzył oko. Leżał na lawie czy jakimś stole. Obok niego stała młoda kobieta; jej suknia, zachowanie, sposób opierania się o ścianę wystarczyły policyjnemu umysłowi Vimesa do szybkiej kwalifikacji: szwaczka, ale jedna z tych mądrzejszych. Mężczyzna miał długi czarny fartuch i zabawny miękki kapelusz, a kwalifikacja brzmiała: Ratunku! Jestem w rękach lekarza!

Usiadł natychmiast.

— Spróbuj mnie choćby dotknąć, a oberwiesz! — krzyknął i chciał spuścić nogi ze stołu. Połowa głowy stanęła w ogniu.

— Na twoim miejscu bym się tak nie szarpał — rzekł lekarz i delikatnie pchnął go na plecy. — To było paskudne cięcie. I nie dotykaj opatrunku!

— Cięcie? — zdziwił się Vimes. Musnął palcami sztywną tkaninę opaski na oku. Wspomnienia się połączyły. — Carcer! Ktoś go dorwał?

— Ten, kto cię napadł, uciekł.

— Po takim upadku? Musiał przynajmniej utykać! Słuchajcie, muszę…

I wtedy dopiero zauważył wszystkie pozostałe elementy. Przez cały czas odbierał sygnały o nich, ale dopiero teraz jego podświadomość przedstawiła pełną listę.

Nie miał na sobie własnego ubrania…

— Co się stało z moim mundurem? — zapytał. I spostrzegł skierowany do lekarza grymas kobiety, stwierdzający wyraźnie: A nie mówiłam?

— Ten, kto cię napadł, rozebrał cię do kalesonów i zostawił na ulicy — wyjaśniła. — Znalazłam ci jakieś rzeczy u siebie. Zadziwiające, co ludzie czasem zostawiają.

— Kto zabrał mój pancerz?

— Nigdy nie znam nazwisk — odparła kobieta. — Ale widziałam kilku uciekających mężczyzn, którzy coś nieśli.

— Zwykli złodzieje? Zostawili pokwitowanie?

— Nie! — zaśmiała się. — A powinni?

— Czy my też możemy zadawać pytania? — wtrącił lekarz, składając narzędzia.

Nic tu się nie zgadzało…

— No więc, znaczy… bardzo dziękuję. Tak — rzekł Vimes.

— Jak się nazywasz?

Dłoń Vimesa zatrzymała się w połowie drogi do twarzy.

— Chcesz powiedzieć, że mnie nie znacie?

— A powinniśmy? — zdziwił się lekarz.

Nic się nie zgadzało…

— Jesteśmy w Ankh-Morpork, prawda?

— No tak… — Lekarz zwrócił się do kobiety. — Rzeczywiście oberwał w głowę, ale nie sądziłem, że aż tak mocno…

— Tracę tu czas — uznała kobieta. — Kim jesteś?

Wszyscy w mieście znali przecież Vimesa… A już na pewno Gildia Szwaczek. Lekarz też nie wyglądał na głupca. Może więc chwila nie była odpowiednia dla całkowitej szczerości. Mógł się znaleźć w miejscu, gdzie policjant nie jest tym, kim dobrze jest być. Bycie Vimesem może się okazać niebezpieczne, a w tej chwili nie miał dość sił, by sobie z tym poradzić.

— Keel — odparł.

To nazwisko samo wpadło mu do głowy, dryfowało tuż pod powierzchnią myśli przez cały dzień, od bzu.

— Tak, akurat… — Kobieta się uśmiechnęła. — Wymyślisz jeszcze imię?

— John — oświadczył Vimes.

— Odpowiednie. No więc… John, sytuacja wygląda tak. Goli faceci leżący na ulicy nie są czymś niezwykłym. W dodatku, to naprawdę zabawne, zwykle wolą, żeby nikt nie poznał ich prawdziwych nazwisk ani adresów. Nie jesteś pierwszym, którego połatał obecny tu doktor Lawn. Ja mam na imię Rosie. I należy nam się niewielka opłata. Obojgu.

— Jasne, jasne, wiem, jak to działa. — Vimes uniósł ręce. — To są Mroki, prawda? — Oboje przytaknęli. — No więc dobrze. Dziękuję. Nie mam przy sobie pieniędzy, to chyba oczywiste, ale jak tylko wrócę do domu…

— Odprowadzę cię, dobrze? — Kobieta podała mu źle uszyty płaszcz i parę bardzo starych butów. — Nie chciałabym, żeby znowu coś cię napadło. Na przykład gwałtowna utrata pamięci.

Vimes żachnął się, ale bardzo ostrożnie. Bolała go twarz, wszędzie był posiniaczony, a na sobie miał ubranie cuchnące jak wychodek. Na komendzie wymyje się, przebierze, napisze krótki raport i pójdzie do domu. Ta młoda dama może spędzić noc w celi, a rano przekażą ją Gildii Szwaczek. Gildia mocno tępiła takie wymuszenia. Nie służyły interesom.

— Zgoda.

Wciągnął buty. Podeszwy miały z cienkiej, wilgotnej tektury. I były za ciasne.

Doktor Lawn machnął ręką w geście pożegnania.

— Jest twój, Rosie. Proszę na parę dni zostawić opatrunek, panie Keel, a przy odrobinie szczęścia zachowa pan działające oko. Ktoś chlasnął pana ostrym nożem. Zrobiłem, co mogłem, szwy trzymają, ale zostanie paskudna blizna.

Vimes znów uniósł dłoń do policzka.

— I proszę nie rozdrapywać! — warknął Lawn.

— Chodźmy… John — powiedziała Rosie. — Pójdziemy do domu.

Wyszli na ulicę. Woda kapała z dachów, ale deszcz ustał.

— Mieszkam w Pseudopolis Yard — poinformował Vimes.

— Prowadź — odparła Rosie.

Nie dotarli nawet do końca uliczki, gdy Vimes uświadomił sobie, że podążają za nimi dwie mroczne postacie. Już miał się odwrócić, gdy Rosie położyła mu dłoń na ramieniu.

вернуться

4

Który był orangutanem przemienionym z wcześniejszej ludzkiej postaci w wyniku dawno zapomnianego wypadku magicznego. Wypadek był zapomniany tak dokładnie, że ludzie nie pamiętali już, że bibliotekarz jest orangutanem. Wydaje się to dość trudne, ponieważ nawet mały orangutan potrafi bez trudu wypełnić sobą całą bezpośrednio dostępną przestrzeń, ale dla magów i większości obywateli był on teraz po prostu bibliotekarzem i tyle. Co więcej, gdyby ktoś kiedyś dał znać, że w Bibliotece jest orangutan, magowie pewnie zwróciliby się do bibliotekarza z pytaniem, czy nie widział zwierzaka.