— Nie zaczepiaj ich, to one też nie będą cię zaczepiać. Idą za nami jako ochrona.
— Czyja? Twoja czy moja?
— Jedno i drugie — roześmiała się.
— Tak jest. Niech pan idzie spokojnie, drogi panie, a będziemy ciche jak małe myszki — odezwał się piskliwy głos z tyłu.
A drugi, trochę niższy, dodał:
— Zgadza się, kochaniutki. Bądź grzecznym chłopczykiem, a ciocia Dotsie nie będzie musiała otwierać torebki.
— To Dotsie i Sadie! — zawołał Vimes. — Ciotki Cierpienia! No więc one na pewno wściekle dobrze wiedzą, kim jestem!
Odwrócił się.
Ciemne postacie, obie w staromodnych słomkowych kapelusikach, cofnęły się równocześnie. Z mroku zabrzmiało kilka metalicznych dźwięków, a Vimes z pewnym trudem zdołał zachować spokój. Mimo że stały — mniej więcej — po tej samej stronie co straż, wobec Ciotek Cierpienia człowiek nigdy nie był pewien, gdzie stoi. Oczywiście, właśnie dlatego były takie użyteczne. Każdy klient, który naruszał spokój jednego z miejscowych domów o dobrej reputacji, lękał się Ciotek o wiele bardziej niż straży. Straż miała swoje reguły. Straż nie miała torebki Dotsie. A Sadie potrafiła dokonać strasznych rzeczy parasolką z rączką w kształcie papuziej główki.
— Co jest? — rzucił. — Dotsie? Sadie? Nie róbmy takich numerów, co?
Coś stuknęło go w pierś. Spojrzał w dół. I zobaczył wyrzeźbioną na tym czymś główkę papugi.
— Powinien pan iść dalej, drogi panie — powiedziała jedna Ciotka.
— Póki masz jeszcze palce u nóg, kochaniutki — dodała druga.
— To chyba całkiem dobry pomysł — stwierdziła Rosie i pociągnęła go za rękę. — Ale widzę, że zrobiłeś na nich wrażenie.
— Skąd wiesz?
— Bo nie jesteś zgięty wpół i nie bulgoczesz. No, idziemy, tajemniczy przybyszu.
Vimes patrzył przed siebie, wyglądając niebieskiej latarni przy Pseudopolis Yardzie. Tam wszystko nabierze sensu.
Ale kiedy dotarli na miejsce, w bramie nie paliło się żadne niebieskie światło. Było tylko kilka oświetlonych okien na piętrze.
Vimes dobijał się do drzwi, aż uchyliły się odrobinę.
— Co się tu dzieje, do demona? — zwrócił się gniewnie do nosa i jednego oka, tworzących widzialną całość otwierającego. — I zejdź mi z drogi!
Pchnął drzwi i wszedł do wnętrza.
To nie była komenda. Owszem, widział znajome schody, ale główną salę przedzielała ściana, były dywany na podłodze, gobeliny na ścianach… i pokojówka trzymająca tacę, patrząca na niego, upuszczająca tacę i wrzeszcząca…
— Gdzie są wszyscy moi ludzie?! — ryknął Vimes.
— Proszę natychmiast wyjść! Słyszy pan? Nie można tak się wdzierać do domu! Proszę się wynosić!
Vimes odwrócił się i stanął przed staruszkiem, który otworzył mu drzwi. Wyglądał na kamerdynera i trzymał pałkę. Może z powodu zdenerwowania, a może ze względu na typowe w tym wieku drżenie, czubek palki chwiał się i kołysał przed nosem Vimesa. Vimes chwycił ją i cisnął na podłogę.
— Co tu się dzieje? — zapytał.
Staruszek wydawał się nie mniej zdumiony od niego.
Vimes poczuł, jak wzbiera w nim dziwna, tępa zgroza. Wyskoczył przez otwarte drzwi w wilgotną ciemność. Rosie i Ciotki rozpłynęły się w mroku, jak zwykle ludzie nocy wobec nadciągających kłopotów, ale Vimes biegł do Królewskiej Drogi i dalej; odpychał na bok przechodniów, odskakiwał przed nieczęstymi powozami…
Chwytał już drugi oddech, gdy dotarł na aleję Scoone’a i skręcił na podjazd swojego domu. Nie był pewien, co tam zastanie, ale wszystko wyglądało całkiem normalnie. Po obu stronach drzwi płonęły pochodnie. Znajomy żwir chrzęścił pod nogami.
Już chciał walnąć w drzwi pięścią, ale powstrzymał się z wysiłkiem i zadzwonił. Po chwili otworzył mu kamerdyner.
— Dzięki bogom! — rzucił Vimes. — To ja, człowieku! Trafiłem w bójkę. Nie ma się czym przejmować. Jak się…
— Czego pan sobie życzy? — zapytał chłodno kamerdyner. Cofnął się o krok, przez co stanął w pełnym świetle lamp w korytarzu.
Vimes nigdy przedtem go nie widział.
— Gdzie się podział Willikins?
— Ten pomocnik w kuchni? — Ton kamerdynera stal się lodowaty. — Jeśli jest pan krewnym, sugeruję, by zapytał pan z drugiej strony, przy wejściu dla dostawców. Powinien pan wiedzieć, że nie należy dzwonić do drzwi frontowych.
Vimes próbował się zastanowić, co zrobić w tej sytuacji, ale jego pięść nie chciała marnować czasu. Czystym ciosem powaliła kamerdynera na podłogę.
— Nie mam czasu na zabawy — stwierdził, przestępując nad ciałem. Stanął pośrodku głównego holu i uniósł dłonie do ust. — Pani Content! Sybil! — krzyknął, czując, jak groza zwija się wewnątrz niego i splątuje w węzły.
— Tak?
Odpowiedź dobiegła z pokoju, który Vimes zawsze nazywał Upiornie Różowym Salonikiem. Wyszła stamtąd Sybil.
Tak, Sybil… Głos był prawidłowy, oczy też, i to, jak stała. Tylko wiek się nie zgadzał. To była dziewczyna, o wiele za młoda na Sybil…
Przyjrzała się najpierw jemu, potem nieruchomemu kamerdynerowi.
— Czy ty zrobiłeś to Forsythe’owi? — spytała.
— Ja… tego… no… to jest… to nieporozumienie… — mamrotał Vimes.
Cofnął się.
Ale Sybil już zdejmowała ze ściany miecz. Nie wisiał tam tylko na pokaz. Vimes nie pamiętał, czy jego żona uczyła się kiedyś szermierki, ale kilka stóp ostrej broni wygląda dostatecznie groźnie nawet w ręku rozgniewanego amatora. Amatorzy mają czasem szczęście.
Wycofał się szybko.
— To pomyłka… nie ten dom… pomyliłem nazwisko… Potknął się o leżącego kamerdynera, ale zdołał jakoś wystartować do chwiejnego biegu za drzwi i po schodach w dół.
Chłostany przez mokre gałęzie, dobrnął przez krzaki do bramy. Tam oparł się o mur i dyszał ciężko.
Ta przeklęta Biblioteka! Czy nie słyszał kiedyś, jak to człowiek może tam przejść gdzieś w czasie czy coś w tym rodzaju? Wiele zebranych razem magicznych ksiąg robiło coś dziwnego…
Sybil była taka młoda… Wyglądała na szesnaście lat! Nic dziwnego, że w Pseudopolis Yardzie nie znalazł komendy straży! Przeprowadzili się tam ledwie kilka lat temu!
Woda przesiąkała przez tani płaszcz. W domu… gdzieś… wisiała jego obszerna skórzana peleryna, dobrze wysmarowana olejem i ciepła jak grzanka…
Myśl, myśl… Nie pozwól, żeby kierowała tobą groza…
Może pójść i wytłumaczyć wszystko Sybil… W końcu to przecież Sybil, prawda? Dobra dla różnych zmokłych stworzeń? Ale nawet najbardziej miękkie serce stwardnieje, kiedy jakiś zdesperowany typ ze świeżą blizną i w nędznym ubraniu wedrze się do domu i zacznie dziewczynę przekonywać, że będzie jej mężem. Dziewczyna może to całkiem opacznie zrozumieć, a tego by nie chciał, zwłaszcza póki ona trzyma miecz. Poza tym lord Ramkin prawdopodobnie żył jeszcze, a o ile Vimes pamiętał, był bardzo krwiożerczy.
Oparł się o mur, sięgnął po cygaro i znowu szarpnęła nim groza.
W kieszeni nie było nic. Zupełnie nic. Żadnych cienkich Panatelli Pantweeda, ale co ważniejsze, żadnej cygarnicy…
Była wykonana na zamówienie. Miała lekkie wygięcie. Dostał ją od Sybil i zawsze nosił przy sobie. Bez niej czuł się… niekompletny.
„Jesteśmy tutaj i to jest teraz”, mawiał czasem funkcjonariusz Wizytuj, dogmatyczny wyznawca religii omniańskiej, cytując ich świętą księgę, Vimes rozumiał, że oznacza to — w mniej podniosłych słowach — że należy zająć się robotą, którą człowiek ma przed sobą.