Выбрать главу

Jestem tutaj, pomyślał, ale to jest wtedy. A jakaś głębiej ukryta część umysłu dodała: Nie masz tutaj przyjaciół. Nie masz tutaj domu. Nie masz celu. Jesteś tu sam.

Nie… nie sam, odparła inna część, która tkwiła bardzo głęboko, głębiej nawet niż groza, i zawsze trzymała straż.

Ktoś go obserwował.

Jakaś postać oderwała się od plamy wilgotnego mroku ulicy i zbliżyła się do niego. Vimes nie dostrzegał twarzy, ale to nie miało znaczenia. Wiedział, że twarz ta rozciągnięta jest w tym szczególnym uśmiechu drapieżcy, który wie, że ma ofiarę pod łapą, wie, że ofiara też o tym wie, a także wie, że ofiara będzie rozpaczliwie udawać, że to zwykła przyjazna rozmowa, bo ofiara tak bardzo by chciała, by była to prawda…

Nie chciałbyś tutaj zginąć, odezwała się głęboka, mroczna część Vimesowego umysłu.

— Ma pan ognia, szefuniu? — zapytał drapieżnik. Nie pofatygował się nawet, by pomachać niezapalonym papierosem.

— Co? A tak, oczywiście — odpowiedział Vimes.

Zrobił ruch, jakby chciał poklepać się po kieszeni, ale uderzył z obrotu i trafił w ucho człowieka, który skradał się od tyłu. Potem skoczył na pytającego o ogień i powalił go, przyciskając rękę do krtani.

Udałoby mu się. Później był pewien, że powinno się udać. Gdyby nie to, że w mroku czaiło się jeszcze dwóch, udałoby się na pewno. A tak… Zdołał jeszcze kopnąć jednego w kolano, zanim poczuł na szyi garotę.

Napastnik szarpnięciem postawił go na nogi. Blizna eksplodowała bólem, gdy Vimes usiłował chwycić palcami sznur.

— Przytrzymaj go — usłyszał. — Patrz, co zrobił Jezowi. Niech to demon! Zaraz przykopię mu w…

Cienie się zakotłowały. Vimes, walczący o oddech, z załzawionym jedynym zdrowym okiem, tylko niejasno orientował się w wydarzeniach. Dotarło do niego kilka stęknięć, kilka stłumionych, acz dziwnych odgłosów, i ucisk na szyi nagle zelżał.

Upadł do przodu, a po chwili wstał chwiejnie. Dwaj mężczyźni leżeli na bruku. Jeden klęczał zgięty wpół i bulgotał. A w dali cichł tupot biegnących stóp.

— Całe szczęście, że znalazłyśmy pana na czas, drogi panie — odezwał się ktoś tuż obok Vimesa.

— Dla niektórych wcale nie takie szczęście, kochaniutka — sprostował drugi ktoś.

Z mroku wynurzyła się Rosie.

— Sądzę, że powinieneś wrócić z nami — powiedziała. — Nie możesz tak biegać po mieście, bo w końcu ktoś zrobi ci krzywdę. Chodźmy. Oczywiście nie zabiorę cię do siebie…

— …oczywiście — mruknął Vimes.

— …ale Mossy znajdzie ci pewnie jakieś miejsce, gdzie mógłbyś złożyć głowę.

— Mossy Lawn! — zawołał Vimes, którego nagle olśniło. — Doktorek! Przypomniałem sobie. — Spróbował skupić na młodej kobiecie spojrzenie jednego zmęczonego oka. Tak, struktura kości była właściwa. Ten podbródek… Bardzo rzeczowy podbródek. Taki podbródek mógł człowieka daleko zaprowadzić. — Rosie… jesteś panią Palm!

— Panią? — powtórzyła zimno, a Ciotki Cierpienia zachichotały piskliwie. — Raczej nie.

— Chciałem powiedzieć… — zająknął się.

Oczywiście, tylko starsze, zasłużone przedstawicielki profesji przyjmowały „pani” jako tytuł honorowy. A ona nie była starsza. Nawet gildia jeszcze nie istniała.

— I nigdy cię nie widziałam — dodała Rosie. — Tak samo jak Dotsie i Sadie, a one mają zadziwiającą pamięć do twarzy. Ale ty nas znasz i zachowujesz się, jakbyś był tu kimś ważnym, Johnie Keel.

— Naprawdę?

— Naprawdę. Chodzi o to, jak stoisz. Tak stoją oficerowie. Dobrze się odżywiasz. Może nawet trochę za dobrze, mógłbyś zrzucić parę funtów. Masz blizny na całym ciele, widziałam u Mossy’ego. Twoje nogi są opalone od kolan w dół, a to oznacza strażnika, bo oni chodzą z gołymi nogami. Ale znam wszystkich strażników w mieście i ty do nich nie należysz, więc może jesteś wojskowym. Walczysz instynktownie i nieczysto. Zatem jesteś przyzwyczajony do walki w tłumie, a to dziwne, bo jak dla mnie oznacza to szeregowca, nie oficera. Podobno chłopcy zdjęli z ciebie piękny pancerz. Czyli oficer. Ale nie nosisz pierścieni, zatem szeregowiec. Pierścienie zaczepiają o różne rzeczy i jeśli ktoś nie uważa, może stracić palec. No i jesteś żonaty.

— Jak to poznałaś?

— Każda kobieta by poznała — odparła gładko Rosie Palm. — A teraz idź sprężyście. Już po godzinie strażniczej. Nami straż nie będzie się przejmować, ale tobą tak.

Godzina strażnicza, pomyślał Vimes. To było dawno temu. Vetinari nigdy nie ograniczał ruchu na ulicach — to przeszkadzało w interesach.

— Może straciłem pamięć wskutek napadu — powiedział.

Brzmi nieźle, uznał. Tak naprawdę potrzebował teraz jakiegoś spokojnego miejsca, żeby się zastanowić.

— Może. A może ja jestem królową Hersheby — odparła Rosie. — Pamiętaj, mój drogi, nie dlatego to robię, że jestem tobą zainteresowana, choć muszę się przyznać do pewnej makabrycznej fascynacji zagadką, jak długo tu przeżyjesz. Gdyby noc nie była taka mokra i zimna, zostawiłabym cię na drodze. Jestem dziewczyną pracującą i nie potrzebuję kłopotów. Ale wyglądasz na kogoś, kto potrafi zorganizować parę dolarów. Zapewniam, że wystawię rachunek.

— Zostawię pieniądze na toaletce — burknął Vimes.

Mocny policzek rzucił nim o mur.

— Uznaj to za dowód mojego całkowitego braku poczucia humoru — oświadczyła Rosie. Potrząsnęła ręką, by przywrócić do życia obolałe palce.

— Ja… przepraszam — powiedział Vimes. — Nie chciałem… to znaczy… Dziękuję ci za wszystko. Szczerze. Ale to dla mnie ciężka noc.

— Tak, to widzę.

— Gorsza, niż ci się wydaje. Możesz mi wierzyć.

— Wszyscy mamy swoje problemy. Możesz mi wierzyć.

Kiedy szli przez Mroki, Vimes cieszył się z towarzystwa Ciotek Cierpienia. To były stare Mroki, a Lawn mieszkał o szerokość ulicy od nich. Straż nigdy tu nie docierała. Prawdę mówiąc, nowe Mroki nie były o wiele lepsze, ale tutejsi nauczyli się przynajmniej, co się dzieje, kiedy ktoś zaatakuje strażnika. Ciotki to całkiem inna sprawa. Nikt nie napadał Ciotek.

Gdybym mógł dobrze się wyspać, myślał Vimes. Może rano by się okazało, że to wszystko się nie zdarzyło.

— Nie było jej tam, prawda? — spytała po chwili Rosie. — Twojej żony? To był dom lorda Ramkina. Masz z nim jakiś konflikt?

— Nigdy w życiu go nie spotkałem — odparł z roztargnieniem Vimes.

— Miałeś szczęście, że ktoś nam powiedział, gdzie jesteś. Ci ludzie byli pewnie opłacani przez kogoś wysoko postawionego. W Ankh sami stanowią prawo. Jakiś zaniedbany typ, włóczący się tam bez żadnych rzemieślniczych narzędzi… No więc trzeba go usunąć z terenu, a jeśli przy okazji okradną go ze wszystkiego, kogo to obchodzi?

Tak, pomyślał Vimes. Tak właśnie było. Przywilej, co oznacza właśnie prywatne prawo. Dwa typy ludzi śmieją się z prawa: ci, którzy je łamią, i ci, którzy je tworzą. Teraz jest inaczej…

…ale ja teraz nie jestem w „teraz”. Niech piekło pochłonie tych magów…

Magowie! Racja! Zaraz rano pójdę do nich i wytłumaczę wszystko! To łatwe! Oni zrozumieją! Na pewno potrafią odesłać mnie z powrotem na miejsce! Tam jest cały uniwersytet pełen ludzi, którzy umieją sobie z tym radzić! No, teraz to już nie jest mój problem!

Ulga wypełniła mu umysł niczym ciepła różowa mgła. Musiał tylko przetrwać jakoś noc…

Ale po co czekać? Przecież mają tam otwarte całą noc, prawda? Magia się nie zamyka. Vimes pamiętał nocne patrole, kiedy widział blask w niektórych oknach. Może teraz…