Выбрать главу

Zaraz, zaraz… W jego umyśle wznosiła się wolno myśl policjanta. Ciotki nie biegają. Znane są z tego, że nie biegają. Doganiają człowieka powoli. Każdy, kto był — jak one to określają — „bardzo niegrzecznym chłopczykiem”, sypiał wyjątkowo niespokojnie, wiedząc, że Ciotki są na jego tropie i zbliżają się powoli, przystając tylko na herbatę ze śmietanką albo przy jakiejś interesującej wyprzedaży. A Vimes przecież biegł, biegł całą drogę do alei Scoone’a, w ciemności, wśród powozów i tłumów ludzi spieszących do domów, by zdążyć przed godziną strażniczą. Ludzie nie zwracali na niego uwagi, a gdyby nawet, to na pewno nie widzieliby jego twarzy. Poza tym nie znał tutaj nikogo. Nie, to jego nikt nie znał, poprawił się w myślach.

— A kto wam powiedział, dokąd poszedłem? — rzucił obojętnie.

— Och, jeden z tych starych mnichów — odparła Rosie.

— Jakich starych mnichów?

— Kto to wie? Mały, łysy, w mnisiej szacie i z miotłą. Zawsze są gdzieś jacyś mnisi, którzy żebrzą albo śpiewają. To było na Drodze Fedry.

— I spytałyście go, gdzie jestem?

— Co? Nie. On tylko rozejrzał się i powiedział „Pan Keel pobiegł na aleję Scoone’a”, a potem zamiatał dalej.

— Zamiatał?

— Tak, to jakieś ich święte powołanie. Żeby nie nadepnąć na mrówkę, o ile pamiętam. A może zmiatają wszystkie grzechy? Albo może lubią, kiedy jest czysto? Kogo obchodzi, co robią mnisi?

— I nic w tym nie wydało ci się dziwne?

— Dlaczego? Pomyślałam, że może jesteś z natury dobry dla żebraków! — burknęła Rosie. — Mnie to nie rusza. Ale Dotsie mówiła, że wrzuciła coś do tej jego miseczki.

— Co?

— A ty byś ją zapytał?

Większa część Vimesa pomyślała: Kogo obchodzi, co robią mnisi? To przecież mnisi. Właśnie dlatego są dziwaczni. Może któryś z nich doznał nagle objawienia albo co, oni lubią takie rzeczy. Co z tego? Idź do magów, opowiedz, co ci się zdarzyło, i zostaw im resztę.

Ale mniejsza część, będąca policjantem, myślała: A skąd ci mali mnisi wiedzą, że tutaj nazywam się Keel? Coś tu śmierdzi.

Większa część uznała: Jeśli nawet, to śmierdzi już od trzydziestu lat.

A policjant odpowiedział: Dlatego tak czuć.

— Słuchaj, muszę coś sprawdzić — oświadczył. — Wrócę… prawdopodobnie.

— Cóż, nie mogę cię zakuć w łańcuchy. — Rosie uśmiechnęła się ponuro. — To kosztuje ekstra. Ale jeśli nie wrócisz, a przy tym zamierzasz pozostać w mieście, Ciotki…

— Obiecuję ci: ostatnia rzecz, jaką chciałbym zrobić, to wyjechać z Ankh-Morpork.

— To naprawdę zabrzmiało przekonująco — uznała Rosie. — No to ruszaj. Jest już po godzinie strażniczej. Ale sama nie wiem, czemu mam wrażenie, że nie będzie ci to przeszkadzać.

Kiedy zniknął w ciemności, Dotsie podeszła bliżej do Rosie.

— Chcesz, żebyśmy za nim poszły, kochaniutka?

— Nie przejmujcie się.

— Powinnaś pozwolić Sadie, żeby go lekko szturchnęła, kochana. To ich zwykle spowalnia.

— Wydaje mi się, że bardzo wiele trzeba, aby spowolnić tego człowieka. A my nie chcemy kłopotów. Nie teraz. Jesteśmy już zbyt blisko.

— Co tu robicie o tej porze, obywatelu?

Vimes przestał się dobijać do bramy uniwersytetu i odwrócił głowę. Za nim stało trzech strażników. Jeden trzymał pochodnię. Drugi kuszę. Trzeci najwyraźniej uznał, że jego zadania na dzisiejszą noc nie przewidują noszenia ciężkich przedmiotów.

Vimes wolno podniósł ręce.

— Pewnie marzy o miłej chłodnej celi na nocleg — stwierdził ten z pochodnią.

No nie, pomyślał Vimes. Konkurs na Komika Roku… Gliniarze nie powinni tak żartować, ale wciąż to robią.

— Chciałem tylko złożyć wizytę na uniwersytecie — wyjaśnił.

— Ach tak? — odezwał się ten bez pochodni ani kuszy. Był dość tęgi i Vimes dostrzegł błysk światła na zaśniedziałych insygniach sierżanta. — Gdzie mieszkasz?

— Nigdzie. Dopiero przybyłem do miasta. I możemy od razu załatwić dalszy ciąg? Nie mam pracy i nie mam przy sobie pieniędzy. Ale żadna z tych rzeczy nie jest przestępstwem.

— Na ulicy po godzinie strażniczej? Bez widocznych środków utrzymania? — rzucił drwiąco sierżant.

— Mam dwie nogi.

— Chwilowo, he he he — wtrącił jeden ze strażników, ale pod spojrzeniem Vimesa umilkł.

— Chcę złożyć skargę, sierżancie — oznajmił Vimes.

— Na co?

— Na pana. I na tych tutaj braci Szczeżujów. Nie załatwiacie tego jak należy. Jeśli chcecie kogoś aresztować, róbcie to zgodnie z prawem. Macie odznaki i macie broń, zgadza się? A on ma ręce w górze i nieczyste sumienie. Każdy ma coś na sumieniu… No więc on się zastanawia, co wiecie i co zrobicie, a wy robicie tyle, że strzelacie w niego pytaniami, i to ostro. Nie rzucacie głupawych żartów, bo to sprawia, że stajecie się za bardzo ludzcy, nie pozwalacie mu odzyskać równowagi, żeby nie był w stanie wymyślić sensownego zdania, a przede wszystkim, sierżancie, nie pozwalacie mu poruszać się o tak, łapać pana za rękę i wykręcać tak, że kość ledwie wytrzymuje, bo wtedy może wyrwać pański miecz i przyłożyć panu do gardła, o tak. Niech pan każe swoim ludziom opuścić miecze. Tak nimi wymachują, że jeszcze zrobią komuś krzywdę.

Sierżant zabulgotał.

— Dobrze — pochwalił Vimes. — Aha, sierżancie… To ma być miecz? Pan go w ogóle czasem ostrzy? Do czego ma służyć? Żeby kogoś zatłuc na śmierć? No więc teraz zrobimy tak: wy wszyscy odłożycie broń na ziemię, o tutaj, a wtedy ja puszczę sierżanta i ucieknę tym zaułkiem, zgoda? A zanim znowu chwycicie broń… a naprawdę radzę wam zabrać broń i dopiero potem mnie gonić… ja zdążę już zniknąć. Koniec sprawy dla wszystkich. Jakieś pytania?

Trzej strażnicy milczeli. I wtedy Vimes usłyszał bardzo cichutki i bardzo bliski szelest — był to dźwięk poruszających się włosków na karku, kiedy tuż obok nich, do ucha, bardzo delikatnie i ostrożnie wsunął się grot strzały.

— Tak, proszę pana. Ja mam pytanie — odezwał się głos z tyłu. — Czy pan w ogóle słucha własnych rad?

Vimes czuł ucisk bełtu na czaszce i zastanawiał się, jak głęboko dotrze po naciśnięciu spustu. Już jeden cal to będzie za daleko.

— Może stanę pod ścianą w rozkroku, dobrze? — zaproponował.

— Tak — warknął sierżant. — Tak, to nam zaoszczędzi trochę czasu. Chociaż dla ciebie, kolego, mamy całą noc. Dobra robota, młodszy funkcjonariuszu. Zrobimy jeszcze z ciebie strażnika.

— Tak, dobra robota — przyznał Vimes, patrząc na młodego człowieka z kuszą.

Ale sierżant już przystępował do rozgrzewki.

Było później.

Vimes leżał na twardej pryczy w celi i starał się sprawić, żeby ból zniknął. Nie było aż tak źle, jak być mogło. Te pętaki nie potrafiły nawet porządnie komuś dołożyć. Nie rozumieli, jak człowiek może się przetaczać z ciosami, a w dodatku ciągle wchodzili sobie w drogę.

Czy to go bawiło? Nie, ból nie. Z bólu by się wycofał. Prawdę mówiąc, z bólu wycofała się jego świadomość. Ale była taka mała jego część, którą słyszał czasami przy męczących aresztowaniach po długim pościgu, ta część, która chciała bić i bić, choć ciosy już dawno odniosły pożądany skutek. Czuła wtedy radość. Nazywał tę cząstkę bestią. Pozostawała w ukryciu, dopóki nie była potrzebna, a potem, w razie potrzeby, wychodziła naprzód. Przywoływały ją ból i strach. Gołymi rękami zabijał wilkołaki, szalony z wściekłości i grozy, a głęboko we wnętrzu smakował krew bestii… a ona wąchała powietrze…