Выбрать главу

Na ścianie wisiała flaga Ankh-Morpork. Czerwień na niej wyblakła do bladego pomarańczu. Plotka głosiła, że Tilden co rano fladze salutuje. Dużą część blatu biurka zajmował bardzo duży srebrny kałamarz z pozłacanym godłem regimentu. Co rano Ryjek polerował go do połysku. Tilden nigdy tak całkiem nie opuścił armii.

Mimo to Vimes wspominał Tildena z sympatią. Stary był w zasadzie dobrym żołnierzem: zwykle walczył po zwycięskiej stronie i zabił więcej wrogów dzięki skutecznej, choć nieciekawej taktyce, niż swoich ludzi dzięki taktyce złej, za to ekscytującej. Był na swój sposób człowiekiem dobrym i rozsądnie sprawiedliwym; ludzie w straży często załatwiali sprawy po swojemu, a on nigdy tego nie dostrzegał.

Teraz Tilden rzucał Vimesowi Długie Spojrzenie z Towarzyszącą Dokumentacją. Powinno dawać do zrozumienia: wiemy o tobie wszystko, więc może sam o sobie opowiesz? Ale prawdę mówiąc, wcale mu ono nie wychodziło.

W odpowiedzi Vimes przyglądał mu się tępo.

— Mówisz, że jak się nazywasz? — odezwał się w końcu Tilden, rozumiejąc, że Vimes jest lepszy w tym wzrokowym starciu.

— Keel — odparł Vimes. — John Keel. — W końcu… co tam. — Przecież ma pan tam tylko jeden papier, który w ogóle cokolwiek mówi, to znaczy raport tego sierżanta. Zakładając, że sierżant umie pisać.

— Prawdę mówiąc, mam tu dwa dokumenty — oświadczył kapitan. — Ten drugi dotyczy śmierci Johna Keela. Co ty na to?

— Co? Za tę drobną bójkę ze strażą?

— W obecnej napiętej sytuacji to by całkiem wystarczyło do kary śmierci. — Tilden się pochylił. — Ale może w tym przypadku nie będzie konieczna, ponieważ John Keel od wczoraj nie żyje. Pobiłeś go i okradłeś, co? Zabrałeś mu pieniądze, ale zostawiłeś papiery, bo tacy jak ty i tak nie umieją czytać, co? Dlatego pewnie nie wiesz, że John Keel był policjantem, co?

— Co?

Vimes wpatrywał się w tę chudą twarz z tryumfalnie zjeżonym wąsikiem i trochę wyblakłymi niebieskimi oczami.

I wtedy zabrzmiał szelest pracowitego zamiatania korytarza za drzwiami. Kapitan spojrzał ponad ramieniem więźnia i cisnął piórem.

— Wyrzućcie go stąd! — warknął. — Co ten mały drań w ogóle tu robi o tej porze?

Vimes odwrócił głowę. W drzwiach stał niski, chudy, pomarszczony człowiek, łysy jak kolano. Uśmiechał się głupawo i ściskał miotłę.

— Jest tani, sir, hnah, no i lepiej, że przychodzi, kiedy jest, hnah, spokój — wymamrotał Ryjek, chwytając człowieczka za kościsty łokieć. — No już, wychodzimy, panie Luzak…

Czyli w tej chwili kusza nie celowała w Vimesa. A on miał na przegubach parę funtów żelaza, albo — inaczej to ujmując — jego ręce były jak młot. Zaczął podrywać się z krzesła…

Vimes obudził się i spojrzał na sufit. Gdzieś z bliska dochodził niski turkot. Kołowrót? Młyńskie koło?

To będzie banalna odzywka, ale pewne rzeczy jednak trzeba wiedzieć.

— Gdzie jestem? — zapytał. — W tej chwili?

— No, brawo — odezwał się ktoś stojący obok. — Od przytomności do sarkazmu w pięć sekund!

Pomieszczenie było spore, sądząc po atmosferze, a gra świateł na ścianach sugerowała, że za Vimesem pali się świeca.

— Chciałbym, żebyś uważał mnie za przyjaciela — oświadczył ten ktoś.

— Przyjaciela? Czemu? — spytał Vimes.

W powietrzu unosił się zapach dymu z papierosa.

— Każdy powinien mieć przyjaciela. Aha, zauważyłeś, jak widzę, że nadal jesteś skuty…

Ten ktoś powiedział to, gdyż Vimes jednym ruchem zeskoczył ze stołu i rzucił się przed siebie…

Vimes obudził się i spojrzał na sufit. Gdzieś z bliska dochodził niski turkot. Kołowrót? Młyńskie koło? I nagle jego myśli zapętliły się w wyjątkowo niemiły sposób.

— Co się właśnie zdarzyło? — zapytał.

— Pomyślałem, że może zechcesz spróbować jeszcze raz, mój chłopcze — wyjaśnił niewidzialny przyjaciel. — Znamy tu kilka drobnych sztuczek, jak sam się przekonasz. Po prostu usiądź. Wiem, że dużo przeszedłeś, ale nie mamy czasu na zabawy. To się stało szybciej, niż planowałem, ale uznałem, że lepiej wyciągnąć cię stamtąd, zanim wszystko naprawdę się posypie… panie Vimes.

Vimes zamarł.

— Kim jesteś? — spytał.

— Oficjalnie Lu-Tze, panie Vimes. Ale może mnie pan nazywać sprzątaczem, bo przecież jesteśmy przyjaciółmi.

Vimes ostrożnie usiadł i rozejrzał się wokół.

Pogrążone w mroku ściany pokrywało… pismo, na pewno pismo, uznał, ale ten rodzaj, jakiego używają w krainach osiowych — tylko jeden krok dzieli je od bycia rzędami małych obrazków.

Świeca stała na spodeczku. Kawałek za nią, ledwie widoczne w ciemności, zauważył dwa walce, grube jak człowiek i dwa razy tak długie, umieszczone — jeden nad drugim — na masywnych poziomych łożyskach. Oba obracały się wolno i sprawiały wrażenie większych, niżby wynikało ze zwykłych rozmiarów. Ich turkot wypełniał pomieszczenie. Otaczała je dziwna fioletowa mgiełka.

Przy walcach krzątali się dwaj ludzie w żółtych szatach, jednak wzrok Vimesa ściągał ku sobie trzeci — chudy, łysy, niski, siedzący obok świecy na odwróconej skrzynce. Palił paskudnego skręta — z rodzaju tych, jakie lubił Nobby — i wyglądał na cudzoziemskiego mnicha. A raczej wyglądał dokładnie tak jak mnisi, których Vimes widywał czasem z żebraczymi miseczkami na ulicach.

— Jest pan w niezłej formie, panie Vimes — stwierdził sprzątacz.

— To ty byłeś na posterunku, tak? — upewnił się Vimes. — Ryjek nazywał cię Luzakiem!

— Tak, panie Vimes. Lu-Tze. Zamiatałem u nich co noc już od dziesięciu dni. Dostaję za to dwa pensy i tyle kopniaków, przed iloma nie zdołam odskoczyć. Czekałem na pana.

— I to ty powiedziałeś Rosie Palm, dokąd poszedłem? Ty byłeś tym mnichem na moście?

— Znowu pan zgadł. Nie miałem pewności, czy zdąży.

— A skąd wiesz, kim jestem?

— Proszę się nie podniecać, panie Vimes — odparł spokojnie Lu-Tze. — Jestem tu, żeby pomóc… waszej łaskawości. A jestem pańskim przyjacielem, ponieważ jestem jedynym człowiekiem na świecie, który prawdopodobnie uwierzy we wszystko, co pan opowiada o różnych, no, burzach z piorunami i upadkach… tego typu sprawach. A przynajmniej — dodał — jedynym zdrowym na umyśle.

Obserwował, jak Vimes siedzi nieruchomo przez pół minuty.

— Dobrze, panie Vimes — pochwalił. — Myślenie. Cenię je u ludzi.

— To magia, prawda? — zapytał w końcu Vimes.

— Coś w tym rodzaju, rzeczywiście — przyznał sprzątacz. — Na przykład przed chwilą cofnęliśmy pana w czasie. Tylko o parę sekund. Żeby nie zrobił pan czegoś, czego później by pan żałował. Ale nie dziwię się, że po tym wszystkim, co pana spotkało, chciałby się pan na kimś wyładować. My z kolei nie chcemy, by stała się panu jakaś krzywda.