— Proszę posłuchać, panie Sprzątaczu, dziś walczyłem na dachu z prawdziwym sukinsynem, potem byłem dwa razy pobity i raz pozszywany… no tak, mam nawet szwy. Odnoszę wrażenie, że powinienem ci za coś być wdzięczny, ale niech mnie demony porwą, jeśli wiem za co. Lecz żądam jasnych odpowiedzi. Jestem komendantem straży w tym mieście!
— To znaczy będzie pan…
— Nie. Mówiłeś, że pomaga, kiedy myśli się o ciągu kolejnych wydarzeń. Wczoraj… moje wczoraj… byłem komendantem straży, więc do wszystkich demonów, nadal jestem komendantem straży. I nie obchodzi mnie, co sądzą inni. Nie dysponują wiedzą o wszystkich faktach.
— Tej myśli proszę się trzymać. — Sprzątacz wstał. — No dobrze, komendancie. Chce pan faktów… Przejdźmy się do ogrodu, zgoda?
— Możecie zabrać mnie do domu?
— Jeszcze nie. Jako profesjonalista podejrzewam, że znalazł się pan tutaj z ważnego powodu.
— Powodu? Spadłem przez tę przeklętą kopulę!
— To pomogło, istotnie. Spokojnie, panie Vimes. To było trudne doświadczenie, rozumiem.
Sprzątacz wyprowadził go z sali. Na zewnątrz minęli wielkie biuro wypełnione szumem cichej, ale celowej krzątaniny. Tu i tam, między starymi odrapanymi biurkami, Vimes zauważył następne walce, podobne do widzianych w tamtej komorze.
Niektóre obracały się wolno.
— Nasza sekcja w Ankh-Morpork jest bardzo zapracowana — wyjaśnił sprzątacz. — Musieliśmy wykupić warsztaty po obu stronach. — Z kosza przy jednym z biurek wyjął zwój pergaminu, rzucił okiem na zawartość i z westchnieniem wrzucił z powrotem. — Siedzimy tu przez cały czas. A kiedy mówię „cały czas”, to wiem, o czym mowa.
— Ale co konkretnie robicie? — zapytał Vimes.
— Pilnujemy, by wydarzenia następowały.
— A czy one nie następują i tak?
— Zależy, jakie wydarzenia uznamy za ważne. Jesteśmy mnichami historii, panie Vimes. I dbamy o to, żeby ona się działa.
— Nigdy o was nie słyszałem, a znam to miasto jak własną kieszeń.
— Słusznie. A jak często pan dokładnie ogląda wnętrze swojej kieszeni, panie Vimes? Jesteśmy przy Glinianej Alei, żeby już nie musiał się pan zastanawiać.
— Co? Ci pomyleni mnisi w swoim śmiesznym cudzoziemskim budynku między lombardem a sklepem ze starzyzną? Ci, którzy tańczą na ulicach, walą w bębny i wrzeszczą?
— Brawo, panie Vimes. Zabawne, jak dyskretnie można się przemieszczać, kiedy jest się pomylonym mnichem, który tańczy po ulicach i wali w bęben.
— Kiedy byłem jeszcze dzieciakiem, większość moich ciuchów pochodziła ze sklepu ze starzyzną przy Glinianej Alei — powiedział Vimes. — Wszyscy kupowali ubrania w sklepie ze starzyzną. Prowadził go jakiś cudzoziemiec z zabawnym imieniem.
— Brat Szum Śni Sen. Nie bardzo oświecony agent, ale geniusz, jeśli idzie o wycenę szmat z czwartej ręki.
— Koszule tak wytarte, że widać było przez nie światło dnia, i spodnie błyszczące jak szkło… A pod koniec tygodnia połowa tych rzeczy trafiała do lombardu.
— Zgadza się — przyznał sprzątacz. — Zastawiało się ubrania w lombardzie, ale nigdy nie kupowało się ubrań z lombardu, bo pewne Zasady jednak obowiązują, prawda?
Vimes przytaknął. Kiedy człowiek znalazł się na samym dole drabiny, szczeble tkwiły już bardzo blisko siebie, ale och, jak kobiety na nie uważały… Na swój sposób były dumne jak księżne. Człowiek nie miał wiele, ale miał Zasady. Ubranie mogło być tanie i stare, ale musiało być wyprane. Za drzwiami mogło nie być nic wartego kradzieży, ale próg musiał być wyczyszczony, że dało się z niego jeść obiad, jeśli kogoś było stać na obiad. I nikt nigdy nie kupował ubrań w lombardzie, bo to by znaczyło, że trafił na samo dno. Nie, ubrania kupowało się od pana Sena w sklepie z używaną odzieżą, nie pytając nigdy, skąd je bierze.
— Do mojej pierwszej prawdziwej pracy poszedłem w ubraniu ze sklepu ze starzyzną — powiedział. — Wydaje się, że całe wieki temu.
— Nie — poprawił go sprzątacz. — To było w zeszłym tygodniu.
Cisza rozrastała się jak balon. Jedynym dźwiękiem był pomruk rozstawionych w sali walców. Po chwili sprzątacz dodał:
— Musiało to przyjść panu do głowy.
— Dlaczego? Przez większość czasu byłem bity, nieprzytomny albo próbowałem wrócić do domu! Chcesz powiedzieć, że gdzieś tam jestem?
— O tak. I nocą to właśnie pan zapewnił sukces swojemu patrolowi, mierząc z kuszy do niebezpiecznego złoczyńcy, który atakował pańskiego sierżanta.
Tym razem cisza rozrosła się jeszcze bardziej. Zdawało się, że wypełnia cały wszechświat.
W końcu odezwał się Vimes:
— Nie. To się nie zgadza. Coś takiego nigdy się nie zdarzyło. Zapamiętałbym. A wiele pamiętam z tych pierwszych tygodni pracy.
— Interesujące, prawda? Ale czyż nie jest napisane: „Wiele się dzieje wydarzeń, o których nie mamy pojęcia”? Panie Vimes, potrzebna panu krótka wizyta w Ogrodzie Wewnętrznego Spokoju Miasta.
To rzeczywiście był ogród, podobny do wielu innych ogrodów spotykanych w takich okolicach jak Gliniana Aleja. Szara gleba w rzeczywistości stanowiła głównie stary pył ceglany, zaschnięte kocie odchody i na wpół przegniłe śmieci. Na drugim końcu ogrodu stała trzyoczkowa wygódka. Jak zwykle takie przybytki w ogrodach, zbudowano ją przy bramie na tylną uliczkę, żeby ludzie wywożący nieczystości nie musieli wchodzić za daleko. Jednak przy tej obracał się nieduży kamienny walec, a bramę zatrzaśnięto na głucho.
Nie docierało tutaj zbyt wiele porządnego światła. Do takich ogrodów nigdy nie dociera. Mają do dyspozycji tylko światło używane, kiedy już skończą z nim bogatsi mieszkańcy wyższych domów. Niektórzy hodują na swoich kawałkach ziemi gołębie, króliki, świnie, niektórzy wbrew wszelkiemu doświadczeniu sadzą jakieś warzywa. Ale chyba tylko magiczna fasola mogłaby w takim ogrodzie sięgnąć do prawdziwego słonecznego światła.
Mimo wszystko ktoś włożył w ten ogród sporo pracy. Większa część pustego terenu została wysypana żwirem różnych rozmiarów, starannie zagrabionym w pętle i linie faliste. Tu i tam, najwyraźniej po głębokich przemyśleniach, umieszczono pojedyncze kamienie.
Vimes wpatrywał się w ten skalny ogród, rozpaczliwie szukając czegoś, co zajęłoby myśli.
Zdawało mu się, że widzi, co zaplanował projektant, tylko że efekt został zmarnowany. Znajdowali się przecież w wielkim mieście. Śmieci trafiały wszędzie. Głównym sposobem pozbywania się ich było przerzucanie za mur. Wcześniej czy później ktoś pewnie je sprzeda, a możliwe, że zje.
Młody mnich starannie grabił żwir. Z szacunkiem pokłonił się sprzątaczowi.
Staruszek usiadł na kamiennej ławie.
— Rzuć to, mały, i przynieś nam po kubku herbaty, co? — powiedział. — Dla mnie zielona z masłem jaka, a pan Vimes chce pomarańczową i wygotowaną w bucie murarza, z dwoma kostkami cukru i wczorajszym mlekiem. Zgadza się?
— Taką lubię — potwierdził słabym głosem Vimes i usiadł także.
Sprzątacz odetchnął głęboko.
— A ja lubię budować ogrody — rzekł. — Życie powinno być ogrodem.
Vimes wpatrywał się tępo w to, co rozpościerało się przed nimi.
— No dobrze — powiedział. — Żwir i kamienie rozumiem, owszem. Szkoda, że tyle tu śmieci. Ale zawsze się jakoś pojawią, prawda…
— Rzeczywiście — zgodził się Lu-Tze. — Są elementem wzorca.
— Jak to? Stare pudełko po papierosach?
— Tak jest. Reprezentuje żywioł powietrza.
— Kocie kupy?
— Przypominają nam, że dysharmonia, podobnie jak koty, przedostaje się wszędzie.