Выбрать главу

Często miał wrażenie, że dawno już byłby trupem, gdyby nie…

Spojrzał ostro na mnicha.

— Nie mogę powiedzieć, panie Vimes — stwierdził Lu-Tze. — Z powodu kwantów nic nie jest pewne.

— Ale przecież wiem, że moja przyszłość się wydarzyła, bo w niej byłem!

— Nie, przyjacielu. Mamy tu do czynienia z interferencją kwantową. To coś dla ciebie znaczy? Nie… No więc może ujmę to w taki sposób: jest jedna przeszłość i jedna przyszłość. Ale dwie teraźniejszości. Jedna, w której pojawiłeś się ty i twój zły przyjaciel, i druga, w której się nie pojawiliście. Potrafimy przez kilka dni utrzymać te dwie teraźniejszości biegnące równolegle. Wymaga to mnóstwa czasu roboczego, ale jest możliwe. Potem znowu złączą się w jedno. Jaka nastąpi przyszłość, zależy od ciebie. Wolelibyśmy taką, w której Vimes jest dobrym gliną. Nie tę drugą.

— Przecież ta przyszłość już nastąpiła! Mówię, że ją pamiętam! Byłem w niej wczoraj!

— Niezły argument. Ale nic nie znaczy — stwierdził mnich. — Może mi pan wierzyć. Owszem, zdarzyła się panu, lecz nawet jeśli tak, to może jednak nie, z powodu kwantów. W tej chwili nie ma w przyszłości otworu o kształcie komendanta Vimesa, w który pan się wpasuje. Przyszłość jest oficjalnie nieoznaczona. Ale może przestać być, jeśli załatwi pan wszystko jak należy. Jest pan to sobie winien, komendancie. W tej chwili gdzieś tam Sam Vimes uczy się, jak być bardzo niedobrym gliną. A uczy się szybko.

Mnich wstał.

— Pozwolę panu się nad tym zastanowić — rzekł.

Vimes skinął głową, wpatrzony w żwirowy ogród.

Sprzątacz wycofał się dyskretnie i wrócił do świątyni. Przeszedł na drugą stronę biura. Zdjął z szyi klucz o niezwykłym kształcie i wsunął go do zamka niskich drzwi. Otworzyły się. Przed nim rozbłysło jaskrawe światło słońca. Ruszył naprzód; jego sandały opuściły zimną kamienną podłogę i stąpały po dobrze udeptanej ziemi w jasny, upalny dzień.

Tak daleko w przeszłości rzeka płynęła innym korytem, a dzisiejsi mieszkańcy Ankh-Morpork zdziwiliby się, widząc, jaka piękna była siedemset tysięcy lat temu. Hipopotamy wygrzewały się na piaszczystej mieliźnie wśród nurtu; według Qu, stawały się ostatnio natrętne. Nocami ustawiał wokół obozowiska niewielkie ogrodzenie temporalne, tak że każdy hipopotam, który chciałby pomyszkować między namiotami, z bólem głowy znajdował się nagle z powrotem w rzece.

Sam Qu, w szerokim słomkowym kapeluszu od słońca, nadzorował swoich asystentów w ogrodzonym gałęziami terenie. Lu-Tze westchnął, zbliżając się do niego.

Nastąpią eksplozje. Wiedział o tym.

Nie o to chodzi, że nie lubił Qu, klasztornego mistrza urządzeń. Człowiek ten był mechanicznym odpowiednikiem opata. Opat brał tysiącletnie idee i przepuszczał przez umysł na nowe sposoby, aż w rezultacie multiwersum otwierało się przed nim niby kwiat. Qu z drugiej strony korzystał ze starożytnej technologii prokrastynatorów, które potrafią przechowywać i odzyskiwać czas, i wykorzystywał ją do praktycznych, codziennych zastosowań, takich jak — owszem — odstrzeliwanie ludziom głów. Czegoś takiego Lu-Tze starał się unikać. Ludzkie głowy mają wiele ciekawszych zastosowań.

Gdy Lu-Tze się zbliżył, zobaczył rząd radosnych, roztańczonych mnichów sunących krętą linią po bambusowej makiecie ulicy. Puszczali sztuczne ognie i uderzali w gongi. Kiedy skręcali za róg, ostatni w rzędzie odwrócił się i w wyciągnięte ręce słomianego manekina lekko rzucił niewielki bębenek.

Powietrze zamigotało i postać zniknęła z krótkim grzmotem.

— Miło zobaczyć coś, co nie odstrzeliwuje nikomu głowy — zauważył Lu-Tze, opierając się o pnącze ogrodzenia.

— O… witaj, sprzątaczu — odparł Qu. — Tak. Zastanawiam się, co się nie udało. Widzisz, ciało powinno przesunąć się o mikrosekundę naprzód, zostawiając głowę na miejscu. — Sięgnął po megafon. — Dziękuję wszystkim! Zająć miejsca do następnego przejścia! Soto, przejmij kierowanie.

Odwrócił się do Lu-Tze.

— I co?

— Zastanawia się.

— Wielkie nieba, Lu-Tze! To całkowicie nieautoryzowana akcja! Powinniśmy przycinać takie dzikie pętle historii, a nie wydatkować ogromne ilości czasu, by je podtrzymać!

— Ale ta jest ważna. Jesteśmy to winni temu człowiekowi. To nie jego wina, że mieliśmy poważne wstrząsy temporalne akurat wtedy, kiedy spadał przez kopułę.

— Dwie linie czasowe biegnące równolegle! — jęknął Qu. — To niedopuszczalne, sam wiesz. Muszę wykorzystywać całkowicie nieprzetestowane techniki.

— Owszem, ale tylko przez kilka dni.

— A co z Vimesem? Czy jest dość silny? Nie ma żadnego przeszkolenia.

— On odruchowo wraca do bycia gliną. A glina to glina, gdziekolwiek się znajdzie.

— Naprawdę nie wiem, dlaczego w ogóle cię słucham, Lu-Tze. Naprawdę. — Qu spojrzał na teren testów i szybko chwycił megafon. — Nie trzymaj tego w tę stronę! Mówię, nie trzymaj…

Zagrzmiało. Lu-Tze nawet się nie obejrzał.

Qu znowu podniósł megafon do ust.

— Trudno, niech ktoś pójdzie i ściągnie tu brata Kai. Proszę. Zacznijcie szukać, no… może ze dwa wieki temu. — I dodał, zwracając się do Lu-Tze: — Nawet nie używasz tych użytecznych konstrukcji, które, hm… konstruuję.

— Nie muszę — odparł sprzątacz. — Mam mózg. Zresztą używam przecież temporalnej toalety, prawda?

— Wygódka, która przerzuca odchody dziesięć milionów lat w przeszłość, to jednak nie był dobry pomysł, sprzątaczu. Żałuję, że pozwoliłem ci się przekonać.

— Dzięki temu oszczędzamy cztery pensy tygodniowo na chłopakach od wiader Harry’ego Króla, a to nie do pogardzenia. Czyż nie jest bowiem napisane: „Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka”? Poza tym wszystko i tak ląduje w wulkanie. Absolutnie higienicznie.

Znów coś eksplodowało. Qu odwrócił się i podniósł megafon.

— Nie uderzajcie w tamburyn więcej niż dwa razy! — huknął. — To ma być pac-pac-rzut-unik! I uważajcie, proszę!

Wrócił do sprzątacza.

— Jeszcze najwyżej cztery dni, Lu-Tze — oznajmił. — Przykro mi, ale potem nie ukryję już tego w papierach. I zdziwię się, jeśli twój człowiek zdoła to wytrzymać. Wcześniej czy później wpłynie to na jego umysł, choćbyś uważał go za nie wiadomo jak twardego. Znalazł się w niewłaściwym czasie.

— Ale przecież dużo się uczymy — upierał się Lu-Tze. — Wskutek całkowicie logicznego łańcucha zdarzeń Vimes trafił do przeszłości, wyglądając całkiem jak Keel. Opaska na oku i blizna! Czy to Przyczynowość Narracyjna, Imperatyw Historyczny czy zwykły niesamowity przypadek? Czy wracamy do starej teorii o samokorygującej się historii? Czy przypadki nie istnieją, jak twierdzi opat? Czy każdy przypadek to element planu wyższego poziomu? Bardzo chciałbym się tego dowiedzieć.

— Cztery dni — powtórzył Qu. — Trochę dłużej, a cały ten mały eksperyment wyjdzie na jaw i opat bardzo się na nas pogniewa.

— Jak sobie życzysz, Qu — zgodził się sprzątacz pokornie.

Pogniewa się, jeśli będzie musiał to wykryć, myślał, wracając do drzwi stojących w powietrzu. Wyraził się bardzo precyzyjnie. Opat mnichów historii (Ludzi w Szafranie, Nie Ma Takiego Klasztoru… mieli wiele imion) nie mógł pozwalać na coś takiego i dlatego wyraźnie zakazał Lu-Tze podobnych działań. Dodał również: „Ale gdyby jednak, spodziewam się, że wygra Imperatyw Historyczny”.

Sprzątacz wrócił do ogrodu i znalazł Vimesa wpatrzonego w pustą puszkę uniwersalnej jedyności po fasoli.