— Nie — odparł Fred Colon.
— Ale wiesz, mam dla nich taką miłą półeczkę — przekonywał Prawik. — Zaraz przy wejściu. A potrzebne nam miejsce, Fred! Tutaj musimy już chować na stojąco, nie ma co ukrywać! Nawet robaki ustawiają się w kolejce! Przy samym wejściu, Fred, gdzie będę mógł z nimi pogadać przy herbacie! Co na to powiesz?
Strażnicy i Dibbler porozumieli się wzrokiem. Większość mieszkańców miasta widziała krypty Prawika, jeśli tylko wystarczyło im odwagi. I dla większości prawdziwym szokiem było odkrycie, że uroczysty pogrzeb to nie rozwiązanie na wieczność, tylko na kilka lat, żeby — jak określał to Prawik — „mali wijący się pomocnicy” wykonali swoją robotę. Potem ostatnim miejscem ostatniego spoczynku były krypty — i wpis w wielkich rejestrach.
Prawik mieszkał w kryptach. Jak twierdził, był jedynym chętnym i lubił towarzystwo.
Powszechnie uważano go za dziwaka, ale bardzo sumiennego.
— To nie jest twój pomysł, prawda? — zapytał Colon.
Prawik spuścił głowę.
— Nowy diakon jest trochę jakby… nowy. Wiecie… gorliwy. Wprowadza zmiany.
— Powiedziałeś mu, dlaczego nie zostali wykopani? — upewnił się Nobby.
— On uważa, że to już historia. Mówi, że wszyscy powinniśmy zapomnieć o przeszłości.
— A uprzedziłeś, że musi to załatwić z Vetinarim?
— Tak. I on uważa, że jego lordowska mość jest z pewnością człowiekiem postępowym, który nie będzie trwał przy reliktach przeszłości — odparł Prawik.
— Wygląda na to, że faktycznie jest nowy — zauważył Dibbler.
— Zgadza się — przyznał Nobby. — I raczej się tu nie zestarzeje. No dobra, Prawik, możesz powiedzieć, że nas pytałeś.
— Dzięki, Nobby. — Grabarz odetchnął z ulgą. — I chciałbym tylko zaznaczyć, panowie, że kiedy nadejdzie wasz czas, traficie na dobrą półkę z widokiem. Wpisałem wasze nazwiska do swojego rejestru, dla tych, co przyjdą tu po mnie.
— Tego, nooo… To ładnie z twojej strony — zapewnił Colon, zastanawiając się, czy rzeczywiście.
Ze względu na brak miejsca kości w krypcie magazynowano według rozmiarów, nie według właścicieli. Były tam sale żeber. Były aleje kości udowych. I długie półki czaszek, oczywiście przy wejściu, bo krypta bez mnóstwa czaszek nie jest porządną kryptą. Jeśli niektóre religie miały rację i pewnego dnia nastąpi cielesne zmartwychwstanie, myślał Fred, to zrobi się straszne zamieszanie i bałagan.
— Mam doskonałe miejsce… — zaczął Prawik i urwał nagle. Gniewnie wskazał bramę cmentarza. — Wiecie, że nie życzę sobie, żeby on tu przychodził!
Odwrócili się. Kapral Reg Shoe maszerował wolno główną aleją. Miał przywiązany do hełmu cały bukiet bzu, a na ramieniu niósł łopatę z długim trzonkiem.
— To tylko Reg — powiedział Colon. — Ma prawo tu być, Prawik. Wiesz o tym.
— On jest martwy! Nie życzę sobie martwych na moim cmentarzu!
— Przecież jest ich pełny — zauważył Dibbler, próbując uspokoić grabarza.
— Tak, ale cała reszta nie wychodzi i nie wraca!
— Daj spokój, Prawik, co roku robisz takie sceny — rzekł Colon. — Przecież to nie jego wina, że go zabili. A to, że ktoś jest zombi, jeszcze nie znaczy, że jest złą osobą. To pracowity gość. A tutaj o wiele porządniej by wyglądało, gdyby każdy tak dbał o swoją działkę. Dzień dobry, Reg.
Reg Shoe, szary na twarzy, ale uśmiechnięty, skinął im głową i poszedł dalej.
— I jeszcze przynosi własną łopatę — mruczał Prawik. — Obrzydliwość.
— Zawsze uważałem, że to… no wiesz, to ładnie z jego strony, że robi to, co robi — stwierdził Fred. — Nie zaczepiaj go, Prawik. Bo jeśli znów zaczniesz w niego rzucać kamieniami, jak dwa lata temu, komendant Vimes dowie się o wszystkim i będą kłopoty. Ostrzegam. Porządny z ciebie facet i sprawny z…
— …ze zwłokami — podpowiedział Nobby.
— …Ale… no wiesz, Prawik, nie było cię tam. I to jest najważniejsze. A Reg był. Nie ma co gadać, Prawik. Jeśli cię tam nie było, to nie zrozumiesz. A teraz uciekaj już i przelicz swoje czaszki. Wiem, że to lubisz. Trzymaj się, Prawik.
Prawowity Pierwszy przyglądał się, jak odchodzą. Sierżant Colon czuł, że jest mierzony wzrokiem.
— Zawsze mnie zastanawiało jego imię. — Nobby obejrzał się i pomachał. — No wiecie… Prawowity?
— Nie można się matce dziwić, że była dumna, Nobby — odparł Colon.
— O czym jeszcze powinienem dziś wiedzieć? — zapytał Vimes, kiedy razem z Marchewą przepychali się przez ulice.
— Przyszedł list od Czarnowstążkowców[2], sir. Sugerują, że wielkim krokiem na drodze do harmonii międzygatunkowej w tym mieście byłoby dostrzeżenie przez pana zalet…
— Chcą mieć w straży wampira?
— Tak, sir. Jak się zdaje, wielu członków Komitetu Straży Miejskiej uważa, że mimo pańskich zastrzeżeń w tej kwestii byłby to dobry…
— Czy wyglądam, jakbym już był trupem?
— Nie, sir.
— A więc odpowiedź brzmi: nie. Co jeszcze?
Marchewa przerzucił plik kartek w notatniku. Podbiegał, by dotrzymać kroku Vimesowi.
— W „Pulsie” piszą, że Borogravia zaatakowała Mouldavię — oznajmił.
— To dobrze? Nie pamiętam, gdzie one leżą.
— Oba należały niegdyś do Imperium Mroku, sir. Tuż obok Überwaldu.
— Po czyjej stronie stoimy?
— „Puls” twierdzi, że powinniśmy pomagać Mouldavii w walce z najeźdźcą, sir.
— Już mi się podoba Borogravia — burknął Vimes.
W zeszłym tygodniu „Puls” zamieścił jego wyjątkowo niepochlebną — jego zdaniem — karykaturę, a co gorsza, Sybil zażądała oryginału i kazała go oprawić w ramki.
— Co z tego dla nas wynika? — zapytał.
— Prawdopodobnie więcej uchodźców, sir.
— Na bogów, przecież nie mamy już miejsca! Dlaczego oni wciąż tu przybywają?
— Szukają lepszego życia, sir. Tak myślę.
— Lepszego życia? — zdumiał się Vimes. — Tutaj?
— Podejrzewam, że tam, skąd przychodzą, sprawy wyglądają gorzej — odparł Marchewa.
— O jakich uchodźcach mowa?
— W większej części ludzkich, sir.
— Chcesz powiedzieć, że większa część z nich to ludzie, czy też każdy osobnik jest w większej części człowiekiem? — zapytał Vimes.
Po jakimś czasie spędzonym w Ankh-Morpork człowiek uczył się formułować takie pytania.
— Ehm… Poza ludźmi słyszałem tylko o jednym gatunku, który tam żyje. To kwecze. Zamieszkują głębokie lasy i są porośnięte sierścią.
— Naprawdę? No cóż, pewnie dowiemy się o nich czegoś więcej, kiedy ktoś nas poprosi, żeby jednego z nich zatrudnić w straży — mruknął kwaśno Vimes. — Co dalej?
— Dość optymistyczne wieści, sir — uśmiechnął się Marchewa. — Pamięta pan Hoomów? Ten gang uliczny?
— Co z nimi?
— Przyjęli do siebie pierwszego trolla.
— Co? Miałem wrażenie, że biegają po ulicach i biją trolle! Myślałem, że na tym to polega!
— Najwyraźniej młody Kalcyt też lubi bić inne trolle.
— I to dobrze?
— W pewnym sensie, sir. W każdym razie to krok we właściwym kierunku.
— Zjednoczeni w nienawiści, chcesz powiedzieć?
— Tak wygląda, sir — przyznał Marchewa. Przerzucił kartki w jedną i w drugą stronę. — Co jeszcze tu mamy… A tak. Łódź patrolu rzecznego znowu zatonęła…
2
Überwaldzka Liga Wstrzemięźliwości, złożona z byłych wampirów, które nosiły teraz czarne wstążeczki jako znak, że całkiem zrezygnowały z tej lepkiej cieczy, tak, słowo daję, a teraz preferują miłe wspólne śpiewy i zdrową partyjkę tenisa stołowego.