Coś zrobiłem nie tak, myślał Vimes, gdy litania ciągnęła się bez końca. Kiedyś byłem gliną. Prawdziwym gliną. Ścigałem ludzi. Byłem łowcą. To właśnie robiłem najlepiej. Rozpoznawałem uliczny bruk w całym mieście, dotykając tylko kamieni podeszwami butów. A teraz popatrzcie na mnie! Diuk! Komendant straży! Zwierzę polityczne! Muszę wiedzieć, kto z kim walczy o tysiąc mil stąd, bo to może prowadzić do zamieszek tutaj.
Kiedy ostatni raz byłem na patrolu? W zeszłym tygodniu? Czy w zeszłym miesiącu? A i tak nie był to właściwy patrol kontrolny, bo sierżanci wściekle pilnują, żeby wszyscy wiedzieli, kiedy opuszczam budynek, więc zanim gdziekolwiek dotrę, każdy przeklęty funkcjonariusz aż cuchnie pastą do polerowania i zdąży się ogolić, nawet jeśli przemykam bocznymi uliczkami (ale ta myśl przynajmniej łączyła się z pewną dumą, ponieważ dowodziła, że nie zatrudnia głupich sierżantów). Nigdy nie stoję przez całą noc na deszczu, nie walczę o życie, tarzając się w rynsztoku z jakimś zbirem, nigdy nie chodzę szybciej niż spacerem. To wszystko mi odebrano. A co mam w zamian?
Wygody, władzę, pieniądze i cudowną żonę…
Hm…
…co oczywiście jest dobre, jasna sprawa, ale… mimo wszystko…
Do demona! Nie jestem już gliną! Jestem menedżerem. Muszę rozmawiać z jakimś przeklętym komitetem, jakbym mówił do dzieci. Chodzę na bankiety i muszę nosić ten idiotyczny ozdobny pancerz. Tylko polityka i papierkowa robota… Wszystko zrobiło się zbyt wielkie…
Gdzie się podziały te czasy, kiedy wszystko było proste?
Wyblakły jak ten bez, pomyślał.
Wkroczyli do pałacu i głównymi schodami wspięli się na piętro, do Podłużnego Gabinetu.
Kiedy weszli, Patrycjusz Ankh-Morpork wyglądał przez okno. Był w pokoju sam.
— Ach, Vimes — powiedział, nie odwracając głowy. — Przypuszczałem, że się pan spóźni. Wobec zaistniałych okoliczności przesunąłem spotkanie komitetu. Bardzo nimi wstrząsnęła, podobnie jak mną, wiadomość o Wręcemocnym. Nie wątpię, że pisał pan oficjalny list…
Vimes rzucił Marchewie zdziwione spojrzenie. Marchewa tylko przewrócił oczami i wzruszył ramionami. Vetinari szybko się o wszystkim dowiadywał.
— Tak, w samej rzeczy — potwierdził Vimes.
— I to w taki piękny dzień… Chociaż, jak się zdaje, nadchodzi burza…
Vetinari odwrócił się. Do czarnej szaty miał przypiętą gałązkę bzu.
— U lady Sybil wszystko przebiega normalnie?
— Wie pan tyle co ja…
— Nie wątpię, że pewnych rzeczy nie da się przyspieszyć — stwierdził Vetinari i przerzucił jakieś papiery. — Niech sprawdzę, zaraz, było kilka drobiazgów, jakie należałoby omówić… Ach, jak zwykle list od naszych religijnych przyjaciół ze świątyni Pomniejszych Bóstw. — Starannie wyjął go ze stosu i odłożył na bok. — Myślę, że zaproszę nowego diakona na herbatkę i wytłumaczę mu, jak stoją sprawy. O czym to ja… Aha, sytuacja polityczna w… Tak?
Otworzyły się drzwi. Wszedł Drumknott, główny sekretarz.
— Wiadomość dla jego łaskawości — oznajmił, choć wręczył kartkę Vetinariemu.
Patrycjusz bardzo uprzejmie przekazał ją Vimesowi, który przeczytał szybko.
— To z sekarów! — zawołał. — Mamy Carcera otoczonego w Nowym Holu! Muszę tam iść natychmiast!
— Jakież to ekscytujące. — Vetinari wstał gwałtownie. — Wezwanie do pościgu. Ale czy konieczne jest, by wasza łaskawość uczestniczył w nim osobiście?
Vimes rzucił mu ponure spojrzenie.
— Tak — odparł. — Bo jeśli nie, widzi pan, to jakiś nieszczęsny dureń, którego sam wyszkoliłem, żeby robił to, co należy, spróbuje drania aresztować. — Zwrócił się do Marchewy. — Kapitanie, nie ma czasu do stracenia! Sekary, gołębie, kurierzy, wszystko… Wszyscy mają odpowiedzieć na to wezwanie, jasne? Ale nikomu, powtarzam, nikomu nie wolno próbować go zatrzymywać bez silnego wsparcia! Jasne? I niech Swires startuje. Ożeż…
— Co się stało, sir? — zapytał Marchewa.
— Wiadomość jest od Tyłeczek. Wysłała ją prosto tutaj. Ale co ona tam robi? Przecież nie jest z patroli, tylko z kryminologii! Będzie to załatwiać regulaminowo!
— A nie powinna? — zdziwił się Vetinari.
— Nie. Carcer wymaga strzały w nogę, żeby tylko zwrócić jego uwagę. Przy nim najpierw się strzela…
— …a potem zadaje pytania?
Vimes zatrzymał się w progu.
— Nie ma nic, o co chciałbym go zapytać — oświadczył.
Przy placu Sator Vimes musiał się zatrzymać dla złapania oddechu i to było okropne. Kilka lat temu tutaj dopiero nabierałby tempa! Ale burza sunąca nad równinami pchała przed sobą falę upału, a nie wypadało, żeby komendant dotarł na miejsce zasapany. Zresztą i tak, choć ukrył się za ulicznym straganem i odetchnął kilka razy, wątpił, czy stać go będzie na jakieś dłuższe zdanie.
Ku jego niewyobrażalnej uldze przy murze uniwersytetu czekała absolutnie cała i zdrowa kapral Cudo Tyłeczek. Zasalutowała.
— Melduję się, sir — powiedziała.
— Mm — mruknął Vimes.
— Zauważyłam dwa trolle kierujące ruchem drogowym. Więc posiałam je na Most Wodny. Potem zjawił się sierżant Detrytus i kazałam… to znaczy poradziłam mu, żeby wszedł na uniwersytet główną bramą i spróbował się dostać jak najwyżej. Przybyli sierżant Colon i Nobby, wysłałam ich na Most Spory…
— Dlaczego? — przerwał jej Vimes.
— Bo nie sądzę, żeby naprawdę próbował tamtędy uciekać — wyjaśniła Cudo ze starannym wyrazem niewinności na twarzy. Vimes musiał się powstrzymywać od potakiwania. — Kiedy dotrą następni, rozstawię ich dookoła. Ale przypuszczam, że wszedł wysoko i tam zostanie.
— Dlaczego?
— Bo jak zdoła się przebić przez tylu magów, sir? Ma najwięcej szans, kiedy spróbuje przekraść się po dachach i zejść na dół w jakimś spokojnym miejscu. Kryjówek jest dosyć, a nie schodząc na ziemię, może stąd dotrzeć aż na Zapiekanki Brzoskwiniowej.
Kryminologia, pomyślał Vimes. Ha! A jeśli mamy szczęście, to on nic nie wie o Buggym.
— Dobrze pomyślane — pochwalił.
— Dziękuję, sir. Czy zechciałby pan stanąć trochę bliżej muru, sir?
— Po co?
Coś stuknęło o bruk. Vimes rozpłaszczył się nagle na murze.
— On ma kuszę, sir — ostrzegła Cudo. — Sądzimy, że zabrał ją Wręcemocnemu. Ale nie strzela celnie.
— Brawo, kapralu — powiedział Vimes słabym głosem. — Dobra robota.
Rozejrzał się po placu. Wiatr szarpał markizami straganów, a kupcy, zerkając na niebo, okrywali swoje towary.
— Ale nie możemy mu pozwolić tam siedzieć — mówił dalej. — Zacznie strzelać na ślepo i w końcu kogoś trafi.
— Dlaczego miałby to robić, sir? — zdziwiła się Cudo.
— Carcer nie musi mieć powodów. Wystarczy mu pretekst.
Jakieś poruszenie w górze zwróciło jego uwagę. Uśmiechnął się.
Wielki ptak wzbijał się coraz wyżej nad miastem.
Czapla, stękając cicho, wznosiła się w szerokich, powolnych kręgach. Miasto zawirowało wokół kaprala Buggy’ego Swiresa, kiedy mocniej ścisnął kolanami, a potem wprowadził ptaka w lot nurkowy i wylądował chwiejnie na szczycie Wieży Sztuk, najwyższego budynku w Ankh-Morpork.
Zrzucił przenośny semafor — starczyło wyćwiczonym ruchem przeciąć sznurek — po czym zeskoczył na warstwę gnijących liści bluszczu i kruczych gniazd, które pokrywały szczyt wieży.
Czapla przyglądała mu się z okrąglooką głupotą. Buggy poskromił ją zwykłą metodą gnomów: należy pomalować się na zielono, jak żaba, i rechocząc, chodzić po mokradłach. Potem, kiedy czapla spróbuje go zjeść, trzeba wbiec jej po dziobie, przyłożyć z główki i zanim odzyska zmysły, dmuchnąć jej w nozdrza specjalnym olejkiem, którego przygotowywanie trwało cały dzień, a smród opróżniał budynek komendy. Wtedy wystarczy już, że raz na gnoma spojrzy, a wierzy, że jest jej mamą.