Coś twardego stuknęło Buggy’ego w ramię.
— Co się dzieje, sefuniu? — Głos był bardziej natrętny.
Gnom się obejrzał. Za nim stało kilkanaście liniejących kruków.
Wyglądały jak starzy ludzie w niedopasowanych czarnych płaszczach. Ptaki z Wieży Sztuk. Setki pokoleń w silnym polu magicznym podniosło poziom inteligencji tych już i tak dość pojętnych istot. Ale choć kruki były inteligentne, te akurat nie należały do zbyt mądrych. Dysponowały po prostu bardziej upartym rodzajem głupoty. Zresztą czego można oczekiwać od ptaków, dla których ekscytująca panorama miasta w dole jest czymś w rodzaju porannej telewizji?
— Wynocha! — wrzasnął Buggy i wrócił do teleskopu.
Tam uciekał Carcer, Vimes go gonił, a teraz spadł grad…
Przesłonił świat bielą. Stukał o cegły wokół i brzęczał o hełm. Kulki gradu, wielkie jak głowa Buggy’ego, odskakiwały od kamieni i uderzały od dołu. Przeklinając i osłaniając twarz rękami, bombardowany przez rozpadające się kryształowe kule, z których każda wróżyła ból w przyszłości, Gnom ślizgał się i sunął po lodowych grudach. Dotarł do przesłoniętego bluszczem łuku między dwiema małymi wieżyczkami, gdzie już wcześniej ukryła się jego czapla. Rykoszetujące zmrożone odłamki nadal wpadały tu i siekły skórę, ale przynajmniej mógł widzieć i oddychać. Dziób ukłuł go mocno w kark.
— A teraz co się dzieje, sefie?
Carcer wylądował ciężko na dachu przejścia między holem studenckim a głównymi budynkami. Pośliznął się na dachówkach i zawahał przez moment. Strzała strażnika z dołu drasnęła go w nogę.
Vimes zeskoczył za nim i wtedy uderzył grad.
Klnąc i ślizgając się, jeden mężczyzna popędził za drugim po dachu. Carcer dopadł zarośli bluszczu pnącego się na dach Biblioteki i wspiął się szybko, rozrzucając za sobą lód.
Gdy znikał już za krawędzią płaskiego dachu, Vimes złapał bluszcz. Obejrzał się, słysząc trzask za plecami — to Marchewa próbował przedostać się tutaj wzdłuż muru z budynku Magii Wysokich Energii. Grad tworzył wokół niego aureolę drobinek lodu.
— Zostań tam! — wrzasnął Vimes.
Wśród szumu nie usłyszał odpowiedzi Marchewy. Zamachał rękami, ale ześliznęła mu się stopa, więc znowu chwycił się bluszczu.
— Zostań tam, do demona! — ryknął. — To rozkaz! Bo spadniesz!
Ruszył w górę po mokrych, zimnych pnączach.
Wiatr ucichł. Ostatnie kulki gradu odbiły się od dachówek.
Vimes zatrzymał się blisko granicy bluszczu, pewnie ustawił stopy w poskręcanych, starych łodygach, po czym sięgnął w górę i znalazł mocny uchwyt.
Pchnął się w górę, wystawiając lewą rękę, pochwycił sunący ku niemu but i wysuwał się dalej; Carcer stracił równowagę i upadł. Rozciągnął się na plecach na śliskim dachu, spróbował wstać i znów się pośliznął. Vimes wciągnął się na dach, zrobił krok i poczuł, że rozjeżdżają mu się nogi. Obaj, on i Carcer, wstali, spróbowali się ruszyć i upadli jeszcze raz.
Leżąc, przestępca trafił Vimesa kopniakiem w ramię i obaj rozjechali się w przeciwnych kierunkach. Wtedy Carcer odwrócił się i na czworakach odbiegł za wielką kopułę Biblioteki ze szkła i metalu. Złapał pordzewiałą ramę, podciągnął się na nogi i wydobył nóż.
— No chodź, złap mnie — powiedział.
Znowu zahuczał grom.
— Wcale nie muszę — odparł Vimes. — Wystarczy, że poczekam.
Przynajmniej dopóki nie odzyskam tchu, pomyślał.
— Dlaczego się mnie czepiacie? Niby co ja takiego zrobiłem?
— Parę morderstw z czymś ci się kojarzy?
Gdyby urażona niewinność była pieniędzmi, twarz Carcera byłaby warta fortunę.
— Nic nie wiem o żadnych…
— Nie mam ochoty na żarty, Carcer. Daj sobie spokój.
— Wasza łaskawość chce mnie wziąć żywcem?
— Wiesz, że nie chcę. Ale ludziom się wydaje, że tak będzie bardziej elegancko.
Po lewej stronie posypały się dachówki i zabrzmiał głośny stuk, kiedy kusza oblężnicza wsparła się o brzeg sąsiedniego dachu. Zza niej wysunęła się głowa Detrytusa.
— Przepraszam, panie Vimes. Ciężko się wspinać w takim gradzie. Niech się pan cofnie.
— Pozwoli pan, żeby to coś mnie zastrzeliło? — Carcer odrzucił nóż. — Nieuzbrojonego człowieka?
— Przy próbie ucieczki — stwierdził Vimes.
Ale sytuacja zaczęła się pogarszać. Wyczuwał to.
— Ja? Ja przecież tylko tu stoję, haha.
No i właśnie… Ten przeklęty śmiech jako dodatek do tego pogardliwego grymasu. Zawsze można było na niego liczyć. Zresztą „haha” nie oddawało należnej mu niesprawiedliwości. Chodziło raczej o swego rodzaju modulację głosu, irytująco protekcjonalnego chichotu, który sugerował, że wszystko to jest jakoś zabawne, tyle że rozmówca nie zrozumiał żartu.
Kłopot polegał na tym, że nie można kogoś zastrzelić tylko z powodu irytującego śmiechu. A on zwyczajnie stał. Gdyby uciekał, można by do niego strzelić. Owszem, strzelałby Detrytus, a choć jego kusza teoretycznie mogła strzelać tak, by tylko zranić, ci zranieni ludzie znajdowaliby się pewnie w sąsiednim budynku.
A Carcer po prostu stał i czekał, obrażając świat swoim istnieniem.
Chociaż w rzeczywistości już wcale nie czekał. Jednym ruchem wciągnął się na dolne regiony zbocza bibliotecznej kopuły. Szklane panele — a przynajmniej te szklane panele, które przetrwały grad — zatrzeszczały w żelaznych ramach.
— Stój! — krzyknął Vimes. — I złaź stamtąd!
— Ale gdzie mógłbym uciec? — Carcer uśmiechnął się do niego. — Czekam tylko, aż mnie aresztujecie, prawda? Ho, ho, widzę stąd twój dom!
Co jest pod kopułą? — myślał Vimes. Jak wysoko sięgają regały? W Bibliotece są przecież wyższe piętra, prawda? Na przykład galerie? Ale na pewno z poziomu gruntu można spojrzeć przez szklaną kopułę, zgadza się? Jeśli człowiek jest ostrożny, może rozhuśtać się na brzegu kopuły i przeskoczyć na galerię… To ryzykowne, ale jeśli wie, że i tak będzie się huśtał…
Przesuwając się ostrożnie, dotarł na brzeg kopuły. Carcer wspiął się wyżej.
— Ostrzegam cię, Carcer…
— To tylko ekscytacja, panie Łaskawość, haha! Nie możesz mieć pretensji do człowieka, który próbuje jak najlepiej spędzić swoje ostatnie minuty wolności.
„Widzę stąd twój dom…”
Vimes wciągnął się na kopułę. Carcer zaklaskał.
— Brawo, wasza Vimesowość — rzucił i wspiął się bliżej wierzchołka.
— Nie denerwuj mnie, Carcer, bo źle to się dla ciebie skończy!
— Gorzej, niż i tak ma się skończyć? — Carcer zajrzał do środka przez wybitą szybę. — Daleka stąd droga w dół, panie Vimes. Myślę sobie, że jeśli ktoś spadnie taki kawał, zginie na miejscu.
Vimes spojrzał w dół. Carcer skoczył.
Nie poszło mu tak, jak sobie zaplanował. Po chwili komplikacji leżał na żelaznej kratownicy, jedną rękę miał pod sobą, drugą wyciągniętą w bok, a Vimes z całej siły tłukł nią o metal. Nóż, który w niej tkwił, zsunął się po kopule.
— Bogowie, bierzesz mnie chyba za idiotę — warknął Vimes. — Nie odrzuciłbyś noża, gdybyś nie miał przy sobie drugiego!
Przysunął twarz do twarzy Carcera — tak blisko, że mógł spojrzeć w oczy nad tym beztroskim uśmieszkiem i zobaczyć, jak z głębi machają do niego demony.
— Robisz mi krzywdę, a to niedozwolone!
— Och, naprawdę nie chciałbym, żeby cokolwiek ci się stało, Carcer — zapewnił Vimes. — Chcę zobaczyć, jak stajesz przed jego lordowską mością. Chcę usłyszeć, jak przynajmniej raz się do czegoś przyznajesz. I chcę widzieć, jak ten przeklęty bezczelny uśmieszek znika z twojej gęby. Detrytus!