Выбрать главу

Część strażników dołączyła do prac rozbiórkowych, przede wszystkim po to, by tłumić bójki wybuchające między gniewnymi właścicielami sprzętów domowych. Jednak spora grupka zebrała się przy końcu ulicy Bohaterów, gdzie Ryjek założył stołówkę i wystawił kociołek z kakao. Prawdę mówiąc, nie mieli zbyt wiele do roboty. Kilka godzin temu walczyli. Teraz ulice były tak zatłoczone, że nawet patrolowanie stało się niemożliwe. Każdy dobry glina wie, że są takie chwile, kiedy człowiek rozsądny stara się nie wchodzić w drogę. Rozmowa zeszła na kwestie występujące zwykle po zwycięstwie, na przykład: 1) czy będą z tego dodatkowe pieniądze, oraz 2) czy dadzą nam za to medale, z dodatkową opcją 3) — nigdy nie nazbyt odległą od myśli każdego strażnika — czy w efekcie będziemy mieli jakieś kłopoty?

— Amnestia znaczy, że nie — uspokoił ich Dickins. — To znaczy, wszyscy będą udawać, że nic się nie stało.

— To dobrze — ucieszył się Wiglet. — A dostaniemy medale? Bo przecież byliśmy… — skoncentrował się — …mężnymi obrońcami wolności. A to mi wygląda na medale.

— Myślę sobie, że powinniśmy zwyczajnie zabarykadować całe miasto — uznał Colon.

— No tak, Fred — przyznał Ryjek. — Ale to by znaczyło, że źli ludzie, hnah, byliby tu razem z nami.

— Racja, ale to my byśmy rządzili — odparł Fred.

Sierżant Dickins wypuścił kłąb fajkowego dymu.

— Tylko kłapiecie dziobami, chłopcy. Była bitwa, a wy teraz jesteście tutaj, ze wszystkimi rękami i nogami chodzicie sobie pod dobrym boskim słoneczkiem. To jest zwycięstwo, nie ma co. Wygraliście, znaczy. Reszta to tylko dodatki.

Przez chwilę nikt się nie odzywał. Dopiero młody Sam przerwał milczenie:

— Nancyball nie wygrał.

— Straciliśmy łącznie pięciu ludzi — oświadczył sierżant Dickins. — Dwaj trafieni strzałami, jeden spadł z barykady, a jeden przypadkiem sam sobie poderżnął gardło. Zdarza się. Spojrzeli na niego.

— Co? Myśleliście, że nie? Mieliśmy tu dużo niespokojnych ludzi, ostrej broni i sporo biegania, wszystko w jednym miejscu. Zdziwilibyście się, jakie bywają straty, nawet pięćdziesiąt mil od nieprzyjaciela. Ludzie giną.

— Czy Nancyball miał mamę? — zapytał Sam.

— Wychowała go babcia, ale już nie żyje — odparł Wiglet.

— Nikogo więcej?

— Nie wiem. Nigdy nie opowiadał o rodzinie. W ogóle prawie o niczym nie opowiadał.

— Trzeba zrobić składkę — oznajmił Dickins stanowczo. — Wieniec, trumna i cała reszta. Nie pozwólcie, żeby ktoś inny to załatwił. I jeszcze coś…

Vimes siedział trochę z boku i obserwował ulicę. Wszędzie widział grupy byłych obrońców, weteranów i strażników. Patrzył, jak jakiś człowiek kupuje od Dibblera pasztecik; uśmiechnął się i pokręcił głową. W dniu, kiedy nikt nawet za darmo nie chciał steku, niektórzy jednak kupowali od Dibblera paszteciki. To prawdziwy tryumf sztuki handlowej i słynnych zanikających kubeczków smakowych miasta.

Zabrzmiała piosenka. Nie wiedział, czy to bardziej requiem, czy pieśń zwycięstwa, ale zaczął ją Dickins, a reszta dołączyła. Każdy śpiewał, jakby był całkiem sam i nie dostrzegał pozostałych.

… wszystkie małe aniołki się wznoszą wnet…

Kolejni ludzie podchwytywali melodię.

Reg Shoe siedział samotnie na fragmencie barykady niebędącym chwilowo obiektem sporu. Wciąż przyciskał do piersi flagę i wyglądał tak żałośnie, że Vimes postanowił podejść i z nim porozmawiać.

A jak one się wznoszą, się wznoszą, się wznoszą? Jakże one się wznoszą, się wznoszą wnet?

— A mogło być tak dobrze, sierżancie… — Reg uniósł głowę. — Naprawdę mogło. Miasto, gdzie człowiek może oddychać swobodnie.

Podnoszą swe DUPY, swe dupy, swe dupy, wszystkie małe aniołki je wznoszą wnet…

— Swobodnie rzęzić, Reg. — Vimes usiadł obok. — To w końcu Ankh-Morpork.

Wszyscy odśpiewali tę linijkę razem, myślała ta jego część, która słuchała drugim uchem. Dziwne, że akurat tak się zdarzyło. A może i nie.

— Jasne, niech pan sobie żartuje. Wszyscy uważają, że to strasznie zabawne. — Reg spuścił głowę.

— Nie wiem, czy to jakaś pociecha, Reg, ale ja nie dostałem nawet swojego jajka na twardo — powiedział Vimes.

— I co się teraz stanie? — spytał Reg, zbyt pogrążony w żalu nad sobą, by mu współczuć, czy choćby zauważyć.

Wszystkie małe aniołki się wznoszą, się wznoszą…

— Naprawdę nie wiem. Przez jakiś czas będzie lepiej, jak sądzę. Ale nie jestem pewien, co ja… — Vimes urwał.

Po drugiej stronie ulicy, nie zważając na wozy i ludzi, niski i łysy staruszek zamiatał kurz w bramie. Vimes wstał. Staruszek zauważył go i pomachał ręką. W tej właśnie chwili kolejny wóz przetoczył się po ulicy, wciąż zawalonej byłą barykadą.

Vimes rzucił się na bruk, spojrzał pomiędzy nogami przechodniów i kołami. Tak, te trochę krzywe nogi i znoszone sandały ciągle tam były. Były nadal, kiedy wóz przejechał, i były, kiedy Vimes rzucił się biegiem przez ulicę, mogły tam być, kiedy niezauważony następny wóz niemal go przejechał, i całkiem ich nie było, gdy znów się wyprostował.

Stanął w miejscu, w którym je zapamiętał, na ruchliwej ulicy, w słoneczny ranek, i poczuł, jak okrywa go noc. Włosy zjeżyły mu się na karku. Rozmowy wokół stały się głośniejsze, zmieniły w uszach w jazgot. I światło świeciło zbyt jaskrawo. Nie było cieni, a on teraz szukał cienia.

Nisko pochylony przemknął przez ulicę do śpiewających strażników. Uciszył ich ruchem ręki.

— Przygotujcie się — warknął. — Coś tu się zdarzy.

— Ale co, sierżancie? — zapytał Sam.

— Myślę, że coś niedobrego. Może atak? — Vimes przyjrzał się ulicy, szukając… czego? Staruszków z miotłami? Jeśli już, to scena wydawała się mniej złowieszcza niż przed całym zamieszaniem, bo teraz rewolucja się skończyła. Ludzie nie stali już i nie czekali. Panowała ogólna krzątanina.

— Bez urazy, sierżancie — rzekł Dickins — ale jak dla mnie wszystko wygląda spokojnie. Ogłosili amnestię, sierżancie. Nikt już z nikim nie walczy.

— Sierżancie! Sierżancie!

Obejrzeli się wszyscy. Nobby Nobbs pędził i skakał po ulicy. Widzieli, jak jego usta formułują wiadomość, ale zagłuszyło ją chrząkanie pełnego wozu świń.

Młodszy funkcjonariusz Sam Vimes spojrzał w twarz swego dowódcy.

— Coś jest nie w porządku — powiedział. — Patrzcie na sierżanta!

— Ale co? — zapytał Fred Colon. — Ogromny ptak runie z nieba czy jak?

Coś stuknęło i Wiglet westchnął głośno. Strzała trafiła go w pierś i przeszła na wylot.

Następna uderzyła o mur nad głową Vimesa i zasypała go kurzem.

— Kryć się! — wrzasnął.

Tuż obok zobaczył otwarte drzwi sklepu, więc rzucił się do wnętrza. Ludzie pchali się za nim. Słyszał padające na ulicy strzały, ludzie zaczynali krzyczeć.

— Amnestia, sierżancie? — zapytał.

Na zewnątrz zatrzymał się ciężki wóz, przesłaniając światło wpadające przez okrągłe szyby wystawowe. Chwilowo chronił ich przed ostrzałem.

— W takim razie to muszą być jacyś idioci — uznał Dickins. — Może rewolucjoniści?

— Czemu? Przecież rewolucjonistów nigdy nie było wielu, wiemy o tym. Zresztą wygrali!

Za wozami rozlegały się krzyki. Nic lepiej od wozu nie blokuje ulicy…