— To może kontrrewolucjoniści? — zgadywał Dickins.
— Znaczy jak? Tacy, którzy chcą powrotu Windera do władzy? — zapytał Vimes. — No więc nie wiem jak wy, sierżancie, ale ja bym się przyłączył. — Rozejrzał się po sklepie. Ludzie tłoczyli się od ściany do ściany. — Kim oni są?
— Zawołał pan „do środka”, sierżancie — odpowiedział jakiś żołnierz.
— Tak, a nas nie trzeba było poganiać, bo sypały się strzały — dodał inny.
— Nie miałem ochoty tu wchodzić, ale nie mogłem płynąć pod prąd — oświadczył Dibbler.
— Ja chciałem okazać solidarność — wyjaśnił Reg.
— Sierżancie, sierżancie, to ja, sierżancie! — Nobby zamachał rękami.
Stanowczy, rozkazujący głos, myślał Vimes. Zadziwiające, w jakie kłopoty może człowieka wpakować. Do sklepu wcisnęło się około trzydziestu ludzi, a połowy z nich w ogóle nie rozpoznawał.
— Czy mogę wam w czymś pomóc, panowie? — odezwał się wysoki, gderliwy głos za jego plecami.
Obejrzał się i zobaczył drobniutką — niemal jak lalka — starszą panią, całą w czerni, kryjącą się za ladą.
Zdesperowany, spojrzał na półki poza nią. Były zastawione motkami wełny.
— Ehm… Nie sądzę — odpowiedział.
— Więc może skończę obsługiwać panią Soupson? Cztery uncje szarej podwójnej, tak, pani Soupson?
— Bardzo proszę, Ethel — potwierdził cichy, drżący głos, dobiegający gdzieś z tłumu uzbrojonych mężczyzn.
— Wynośmy się stąd — mruknął Vimes. Gorączkowo zamachał rękami, sugerując, że jeśli to możliwe, nikt nie powinien niepokoić starszych pań. — Jest tu jakieś tylne wyjście?
Sprzedawczyni skierowała na niego spojrzenie niewinnych starczych oczu.
— Ludzie tu przychodzą, żeby kupować, sierżancie — poinformowała znaczącym tonem.
— Eee… my… no… — Vimes rozejrzał się rozpaczliwie. I nagle spłynęło natchnienie. — A racja, tak… Chciałbym dostać grzybek — powiedział. — Wie pani, taki drewniany, do…
— Tak, sierżancie, wiem. Sześć pensów, sierżancie, dziękuję uprzejmie. Muszę przyznać, że zawsze chętnie widzę dżentelmenów gotowych zająć się tym samodzielnie. Czy mogłabym pana zainteresować…
— Bardzo mi się spieszy — przerwał jej Vimes. — Muszę pocerować wszystkie skarpety.
Skinął na pozostałych, którzy zareagowali heroicznie.
— Ja też…
— Pełno dziur, to obrzydliwe!
— Muszę natychmiast je połatać!
— To ja, sierżancie! Nobby, sierżancie!
— Mógłbym swoich używać jak sieci na ryby!
Staruszka odczepiła wielkie kółko z kluczami.
— Wydaje mi się, że to ten… Nie, skłamałam, to chyba… Zaczekajcie chwilę… A tak, mam go…
— Hej, sierżancie, na ulicy jest banda typów z kuszami! — zawołał od okna Fred Colon. — Z pięćdziesięciu!
— …nie, to nie ten, coś podobnego, ten jest do zamka, który mieliśmy tu dawniej… Czy pańskim zdaniem ten wygląda właściwie? Spróbujmy…
Bardzo ostrożnie i bardzo powoli otworzyła zamek i odciągnęła zasuwę.
Vimes wysunął głowę. Drzwi wychodziły na wąski zaułek pełen śmieci, starych pudeł i okropnego smrodu wszystkich zaułków. Zdawało się, że w pobliżu nikogo nie ma.
— Wychodzimy — rzucił. — Potrzebujemy trochę miejsca. Ktoś ma kuszę?
— Tylko ja, sierżancie — zgłosił się Dickins. — Przecież nie spodziewaliśmy się kłopotów.
— Jedna kusza przeciwko pięćdziesięciu to marne szanse — uznał Vimes. — Zwiewamy.
— Czy oni na nas polują, sierżancie?
— Zastrzelili Wigleta, prawda? Ruszamy!
Pobiegli zaułkiem. Kiedy przekraczali inny, trochę szerszy, dogonił ich trzask otwieranych kopniakiem drzwi i radosny krzyk:
— Teraz cię dorwę, Diuk!
Carcer…
Strzała uderzyła o mur i wirując, poleciała dalej. Vimes już w życiu uciekał. Każdy strażnik potrafił uciekać. Nazywali to Wielką Podwórzową. Vimes wiele razy uczestniczył w tym wyścigu, zygzakując po zaułkach, przeskakując na skrzydłach grozy z jednego rojącego się od psów podwórza na drugie, wpadając w klatki z kurami i zjeżdżając z dachów wygódek. Człowiek szukał wtedy bezpiecznej kryjówki albo kumpli, a jeśli się nie uda, to przynajmniej miejsca, w którym mógłby stanąć plecami do muru.
Czasami trzeba uciekać.
I — jak w stadzie — ludzie instynktownie trzymali się razem. W grupie około trzydziestu osób człowiek wiedział, że trudniej go trafić.
Na szczęście prowadzenie objął Dickins. Starzy gliniarze najlepiej umieli uciekać, bo robili to w życiu wiele razy. Jak na polu bitwy — przeżywali tylko sprytni i szybcy.
Dlatego Dickins nie próbował nawet zwalniać, kiedy na końcu uliczki pojawił się wóz. Należał do jajera, który zapewne chciał pojechać skrótem i ominąć chaos, bo na głównej ulicy „nikt nie był w stanie się ruszyć z powodu wszystkich pozostałych”. Wóz był załadowany skrzynkami na wysokość dziesięciu stóp i drapał burtami o ściany budynków. Woźnica patrzył ze zgrozą na pędzących ku niemu ludzi. Nikt nie miał hamulców i nikt nie miał zamiaru się cofać.
Biegnący z tyłu Vimes widział, jak cała grupa przepływa nad i pod wozem, do wtóru trzasków pękających skrzynek i chrzęstu gniecionych jajek. Koń zatańczył przy dyszlu, gdy ludzie nurkowali mu między nogami albo przeskakiwali nad grzbietem.
Kiedy Vimes także dotarł do wozu, wspiął się na pudło akurat w chwili, gdy o deski stuknęła strzała. Desperacko wyszczerzył zęby do woźnicy.
— Skacz — poradził i trzepnął konia w bok płazem miecza.
Zwierzę stanęło dęba, a zniszczony ładunek zsunął się na ulicę.
Gdy tylko szczątki przestały spadać, Vimes postawił woźnicę na nogi.
— Bardzo mi przykro — powiedział. — Akcja straży. Proszę pytać o sierżanta Keela. A teraz musimy pędzić!
Wóz turkotał w uliczce; obręcze kół krzesały iskry na ścianach. Oczywiście, były tam bramy i boczne zaułki, w których można się schować, ale na pewno trochę to przyhamuje grupę Carcera.
Natomiast jego grupa zatrzymała się, kiedy usłyszała hałas. Vimes wpadł między nich i ponaglał do biegu, póki nie dotarli do drogi zablokowanej przez wozy i pełnej ludzi.
— No to ma pan swoje żołnierzyki w jajku, sierżancie. — Sam Vimes uśmiechnął się niepewnie. — O co tu chodzi?
— To niektórzy z Niewymownych — odparł Vimes. — Pewnie chcą wyrównać rachunki.
Cóż, to dostatecznie bliskie prawdy.
— Ale widziałem z nimi strażników i żołnierzy — oświadczył Fred Colon.
— Sierżancie, to ja! Proszę, sierżancie! — Nobby przecisnął się do przodu.
— Czy to dobry moment, Nobby?
— Ci ludzie pana ścigają, sierżancie.
— Brawo, Nobby.
— To Carcer, sierżancie! Dostał robotę u Snapcase’a! Jest kapitanem gwardii pałacowej, sierżancie! I oni mają pana załatwić! Snapcase im kazał, sierżancie! Mój kumpel, Niuchacz, jest podbutowym w pałacu i on był wtedy na dziedzińcu i słyszał, jak o tym mówią, sierżancie!
Powinienem to przewidzieć, pomyślał Vimes. Snapcase to podstępny drań! A Carcer załatwił sobie poparcie kolejnego sukinsyna. Kapitan gwardii…
— Ostatnio nie zdobyłem zbyt wielu przyjaciół — powiedział. — No cóż, panowie, będę uciekał. Jeśli wtopicie się w tłum, myślę, że nic wam nie grozi.
— Nic z tego, sierżancie — oznajmił Sam.
Odpowiedział mu pomruk aprobaty.
— Była amnestia! — zirytował się Dickins. — Nie mogą tak postępować!