— Poza tym strzelali jak popadnie — dodał jeden z żołnierzy. — Dranie! Przyda im się solidne manto!
— Mają kusze — przypomniał Vimes.
— Złapiemy ich w zasadzkę, sierżancie — zdecydował Dickins. — Wystarczy wybrać teren i walczyć w zwarciu, a kusza staje się kawałkiem drewna.
— Czy wy mnie słuchacie? — zirytował się Vimes. — Oni polują na mnie. Nie na was. A nie chcecie zadzierać z Carcerem. Ty, Ryjek, nie powinieneś tak się zachowywać w tym wieku.
Stary dozorca rzucił mu gniewne spojrzenie załzawionych oczu.
— No pięknie mnie pan traktuje, hnah, sierżancie… Żeby takie rzeczy mi wmawiać…
— A skąd wiemy, że nie postanowią nas też załatwić? — spytał Dickins. — Amnestia to amnestia, tak? Nie mogą tak robić!
Odpowiedział mu chór okrzyków w stylu:
— Słusznie! Ma rację!
To się dzieje, myślał Vimes. Sami się w to pakują. Ale co mogę poradzić? Musimy się z nimi zmierzyć. Ja muszę się z nimi zmierzyć. Muszę się zmierzyć z Carcerem. Sama myśl, żeby go tutaj zostawić ze wszystkim, co wie…
— Może pobiegniemy na Kablową? — zaproponował Dickins. — Tam jest masa wąskich zaułków. Oni wpadną, nie patrząc, bo pomyślą, że uciekamy na posterunek, i wtedy ich mamy! Nie pozwolimy na to, sierżancie!
Vimes westchnął.
— No dobrze — powiedział. — Wszyscy są zdecydowani?
Odpowiedziały mu bojowe okrzyki.
— W takim razie nie będę wygłaszał mów — rzekł Vimes. — Nie ma na to czasu. Powiem tyle: jeśli teraz nie wygramy, jeśli ich nie załatwimy… no więc musimy, to wszystko. Inaczej będzie… bardzo źle dla miasta. Bardzo źle.
— Tak jest — zgodził się Dickins. — Przecież była amnestia.
— Ale słuchajcie — odezwał się któryś z żołnierzy. — Nie znam tu połowy ludzi. Jeśli mamy iść do starcia, chcemy wiedzieć, kto jest po naszej stronie…
— Słusznie, hnah — zgodził się Ryjek. — Przecież niektórzy z tych, co nas gonią, to strażnicy!
Vimes uniósł wzrok. Szeroka aleja przed nimi, znana jako Lobrady, ciągnęła się aż do Kablowej. Z obu stron otaczały ją ogrody, a krzewy były obsypane fioletowymi kiśćmi.
Powietrze pachniało bzem.
— Pamiętam taką bitwę — odezwał się Dickins, spoglądając na wysoki krzak. — Historyczną, znaczy. Była kompania, wiecie, zebrana z hałastry z różnych oddziałów, a poza tym wszyscy ubabrani w błocie. I akurat ukrywali się na polu marchwi. Więc jako znak każdy wyrwał marchewkę i wetknął na hełm, żeby poznawać przyjaciół, a przy okazji mieć później pożywną przekąskę, co na polu bitwy jest nie do pogardzenia.
— No? I co z tego? — dopytywał się Dibbler.
— Co jest złego w kwiatach bzu? — Dickins ściągnął ciężką od kwiatów gałąź. — Świetne będą z nich pióropusze, nawet jeśli zjeść się nie dadzą…
I teraz, pomyślał Vimes, wszystko się kończy.
— Myślę, że to bardzo źli ludzie! — rozległ się piskliwy, trochę starczy, ale jednak bardzo stanowczy głos wewnątrz grupy. Zamachała chuda ręka ściskająca druty do robótek.
— Potrzebny mi ochotnik, żeby odprowadził panią Soupson do domu — powiedział.
Carcer spoglądał wzdłuż Lobradów.
— Wygląda na to, że wystarczy iść śladem jajek — powiedział. — Keel się chyba robi żółty ze strachu.
Nie uzyskał takiego śmiechu, na jaki liczył. Wielu ludzi, których zdołał zebrać, miało raczej fizyczne poczucie humoru. Carcer jednak, na swój sposób, przejął od Vimesa pewne cechy, choć odwrócone. Niektórzy ludzie biorą przykład z kogoś naprawdę mężnego, by stać się naprawdę złym.
— Czy nie wpakujemy się przez to w kłopoty, kapitanie? — zapytał ktoś.
I oczywiście zawsze są tacy, którzy zabrali się tylko przy okazji. Obejrzał się. Za jego plecami stali sierżant Stuk i kapral Quirke. Carcer w pełni podzielał opinię Vimesa na ich temat, jednakże dotarł do niej jakby z przeciwnej strony. Żadnemu z nich nie można zaufać. Ale do Vimesa czuli tę gryzącą, zabójczą nienawiść, jaką mogą żywić tylko ludzie mierni, i która jest użyteczna.
— A niby skąd mają przyjść te kłopoty, sierżancie? — zapytał. — Pracujemy dla rządu.
— Ale to sprytny typ, sir! — odparł Stuk takim tonem, jakby u gliniarza była to poważna wada.
— Posłuchajcie mnie teraz wszyscy! — rzekł Carcer. — Żeby tym razem niczego nie zepsuć! Keela chcę mieć żywego, jasne? I tego dzieciaka Vimesa. Z resztą możecie sobie robić, co wam się podoba.
— A dlaczego chce go pan wziąć żywcem? — zapytał ktoś spokojnie. — Wydawało mi się, że Snapcase kazał go zabić. I co właściwie aż tak złego zrobił ten dzieciak?
Carcer odwrócił się i zdziwił, bo stojący za nim strażnik nawet nie drgnął.
— Jak się nazywasz? — spytał Carcer.
— Coates.
— Ned to ten, o którym panu mówiłem, sir — wtrącił nerwowo Stuk, pochylając się nad ramieniem Carcera. — Keel go wywalił, kiedy…
— Zamknij się — rzucił Carcer, nie spuszczając wzroku z Coatesa.
W oczach strażnika nie dostrzegł śladu lęku ani nawet błysku brawury. Coates po prostu patrzył.
— Myślisz, że wybrałeś się z nami na wycieczkę, Coates?
— Nie, kapitanie. Nie lubię Keela. Ale Vimes to zwykły dzieciak, którego wciągnęli. Co chce pan z nim zrobić?
Carcer pochylił się. Coates się nie cofnął.
— Byłeś rebeliantem, co? Nie lubisz robić tego, co ci każą, tak?
— Dostaną po wielkiej butelce imbirowego piwa na każdego! — zawołał ktoś głosem pijanym złośliwą radością.
Carcer zmierzył wzrokiem chudego, ubranego na czarno Szczurka. Szczurek był poobijany, trochę dlatego że próbował się bronić, kiedy strażnicy wydłubywali go z celi, a bardziej dlatego że na zewnątrz czekali Todzy i Muffer. Ale pozwolono mu żyć; zatłuczenie na śmierć kogoś takiego jak Szczurek było dla dwóch pozostałych krępującym i poniżającym marnotrawstwem pięści.
Pod spojrzeniem Carcera Szczurek bez wątpienia drgnął. Dygotał.
— Prosiłem, żebyś się odzywał, ty psi fiutku? — spytał Carcer.
— Nie, sir!
— Właśnie. Pamiętaj o tym. Pewnego dnia może ci to uratować życie. — Carcer ponownie zwrócił się do Neda. — No dobrze, słoneczko. To jest ten nowy, piękny dzień, o którym marzyłeś. Dostałeś go. Musimy tylko zmieść parę wczorajszych resztek. Z rozkazu lorda Snapcase’a, twojego kumpla. Nie do ciebie należy pytanie kto i dlaczego. Ale młody Vimes? No cóż, uważam, że to dobry chłopak, który może stać się dumą miasta, jeśli tylko usunie się go spod wpływów złego towarzystwa. Do rzeczy… Stuk twierdzi, że umiesz myśleć. No to powiedz, jak myślisz: co zrobi Keel?
Ned rzucił mu spojrzenie, które trwało odrobinę dłużej, niż Carcerowi by odpowiadało.
— Jest obrońcą — stwierdził w końcu. — Wróci na posterunek. Założy kilka pułapek, rozstawi ludzi i będzie czekać. — Tak?
— Nie lubi, kiedy jego ludzie obrywają — dodał Ned.
— No to dzisiaj nie będzie miał szczęśliwego dnia — stwierdził Carcer.
W połowie Kablowej stała barykada. Niezbyt imponująca — kilkoro drzwi, stół czy dwa… W porównaniu z tą wielką, którą jeszcze teraz zmieniano z powrotem w niewojownicze umeblowanie domowe, ta ledwie istniała.
Nieformalny oddział Carcera sunął powoli, obserwując budynki i wyloty bocznych uliczek. Ludzie na ich widok znikali z ulicy. Niektórzy poruszają się w taki sposób, że daleko przed sobą rzutują złe wieści.