Vimes przykucnął za niepewną osłoną i wyjrzał przez szczelinę. W drodze tutaj zdobyli kilka kusz od błądzących bez celu żołnierzy, ale na oko sądząc, ludzie Carcera mieli ich przynajmniej piętnaście. Oraz dwukrotną przewagę nad ludźmi z gałązkami bzu.
Gdyby nie było wyjścia, załatwi Carcera od razu. Ale nie w taki sposób powinien zginąć ten bydlak. Vimes chciał, by ludzie zobaczyli, jak go wieszają, chciał, żeby miasto dokonało egzekucji. Powrót z pustymi rękami pozostawi trzepoczący, niezawiązany koniec.
Kawałek dalej za barykadą dał się słyszeć szloch. Vimes wiedział, że to nie młody Sam ani nie Nobby, który prawdopodobnie już dawno wypłakał wszystkie łzy, jakie organizm może wytworzyć…
To był Reg. Siedział oparty o osłonę, z wytartą flagą na kolanach, a łzy ściekały mu po brodzie.
— Powinieneś stąd iść — szepnął Vimes. — Nie masz nawet broni.
— I co z tego wyszło, co? — Reg chlipnął. — Miał pan rację jak demony, sierżancie! Wszystko tylko kręci się w kółko! Pozbywamy się tych przeklętych Niewymownych, a oni znowu tu są! Jaki to ma sens, co? Nasze miasto mogłoby być takie wspaniałe, ale nie, te dranie zawsze trafiają na szczyty! Nic się nie zmienia! Oni tylko biorą swoje pieniądze i bawią się nami!
Carcer zatrzymał się przed barykadą.
— Tak działa świat, Reg — mruknął Vimes.
Liczył przeciwników.
Ciężki, zabudowany wóz wjechał zza rogu, kołysząc się pod ciężarem ładunku. Zahamował kawałek przed oddziałem Carcera, bo grupa tarasowała drogę; w dodatku jeden z ludzi podszedł i wymierzył kuszę w głowę woźnicy.
— A teraz te przeklęte dranie wygrały — jęknął Reg.
— Jak każdego dnia, Reg — odparł z roztargnieniem Vimes.
Starał się śledzić poruszenia zbyt wielu ludzi równocześnie.
Tamci rozciągnęli szyk. W końcu to oni dysponowali siłą ognia.
Człowiek mierzący do woźnicy — czyli Dibblera — nie był szczególnie uważny. Vimes żałował teraz, że sam nie znalazł się na wozie. No cóż, ktoś musi zacząć…
— I co? Chcecie do czegoś postrzelać? Dranie!
Wszyscy wytrzeszczyli oczy, Carcer także. Reg wstał, wymachiwał flagą, przechodził przez barykadę…
Trzymał tę flagę jak sztandar buntu.
— Możecie odebrać nam życie, ale nie odbierzecie wolności! — wrzasnął.
Ludzie Carcera spoglądali po sobie, zdumieni tym, co brzmiało jak najgorzej przemyślany okrzyk bojowy w całej historii wszechświata. Próbowali zrozumieć, o co chodzi.
Carcer uniósł kuszę, skinął na swoich ludzi i powiedział:
— Błąd.
Pięć ciężkich bełtów trafiło Rega tak, że wykonał krótki taniec, zanim osunął się na kolana. Trwało to sekundy.
Vimes otworzył usta, by wydać rozkaz do ataku, i zaraz je zamknął, bo Reg się poruszył. W ciszy, podpierając się drzewcem flagi, wstał.
Trafiły go trzy kolejne bełty. Spojrzał na swą najeżoną piórami chudą pierś i zrobił krok. A potem drugi.
Jeden z kuszników dobył miecza i ruszył na zabitego — po czym został przez Rega wyrzucony w powietrze ciosem, który musiał przypominać uderzenie mechanicznego młota. W szeregach Carcera wybuchła walka. Ktoś w mundurze strażnika wyjął miecz i powalił dwóch strzelców. Człowiek pilnujący wozu biegiem wracał na miejsce starcia…
— Na nich! — ryknął Vimes i zeskoczył z barykady.
Teraz nie było już żadnego planu. Dickins i jego ludzie wyskoczyli z wozu. Tamci wciąż mieli naładowane kusze, ale kiedy z obu stron szybko zbliżają się gniewne miecze, kusza nagle przestaje być bronią, jaką człowiek chciałby trzymać w ręku.
Przyjdzie, kiedy ją wezwiesz…
Wszystkie plany, wszystkie możliwe wersje przyszłości, cała polityka… były teraz gdzie indziej. Vimes podniósł z ziemi upuszczony miecz i z bronią w obu rękach, wrzeszcząc wyzywająco, rzucił się na najbliższego przeciwnika i obciął mu głowę.
Zobaczył, jak w zamieszaniu pada Ryjek, przeskoczył nad nim i pochwycił napastnika w wiatrak wirujących kling. Potem odwrócił się i stanął przed Stukiem, który cisnął miecz i rzucił się do ucieczki. Vimes sunął dalej; nie walczył, ale rąbał, uchylał się przed ciosami, nawet ich nie widząc, blokował cięcia, nie odwracając głowy, pozwalał działać pradawnym instynktom. Ktoś przebijał się w stronę młodego Sama; w akcie prawdziwej samoobrony Vimes opuścił miecz na jego ramię. Szedł dalej, w centrum rozszerzającego się kręgu. Nie był nieprzyjacielem — był Nemezis.
Aż równie nagle, jak przybyła, bestia wycofała się, pozostawiając rozgniewanego człowieka z dwoma mieczami.
Carcer odstąpił pod ścianę budynku, a wraz z nim jego ludzie — o wiele mniej ludzi, niż miał przed chwilą.
Colon osunął się na kolana i wymiotował. Dickins leżał i Vimes wiedział, że nie żyje. Nobby też leżał, ale dlatego że ktoś porządnie go kopnął i mały pewnie uznał, że rozsądnie jest zostać na ziemi. Padło też wielu ludzi Carcera — więcej niż połowa. Jeszcze kilku uciekło przed szaleńcem z dwoma mieczami. Ktoś nawet uciekł przed Regiem Shoe, który siedział na barykadzie i przyglądał się ciężkim, wbitym w pierś strzałom. W końcu jego mózg doszedł pewnie do wniosku, że dowody jednoznacznie wskazują zgon — i Reg upadł na plecy. Za parę godzin mózg czekała spora niespodzianka…
Nikt nie wiedział, dlaczego niektórzy ludzie stają się naturalnymi zombi, zastępując ślepą energię życiową przez czystą, upartą siłę woli. Ważną rolę grała tu postawa. Dla Rega Shoe życie dopiero się zaczynało.
Młody Sam zachował pozycję stojącą. Wyglądał, jakby zwymiotował, ale dobrze sobie poradził z przetrwaniem swojej pierwszej prawdziwej bitwy. Uśmiechnął się blado do Vimesa.
— Co będzie teraz, sierżancie? — zapytał.
Zdjął hełm i otarł czoło.
Vimes wsunął miecz do pochwy i dyskretnie wyjął z kieszeni jednego z małych przyjaciół pani Goodbody.
— To zależy, co się będzie działo tam…
Skinął na drugą stronę ulicy. Sam obejrzał się posłusznie i zapadł w sen.
Vimes schował pałkę. Zauważył, że Coates mu się przygląda.
— Po czyjej jesteś stronie, Ned? — zapytał.
— Dlaczego walnął pan tego dzieciaka? — spytał Ned.
— Żeby się nie pchał do walki. Masz mi coś do powiedzenia?
— Niewiele, sierżancie. — Ned się uśmiechnął. — Wszyscy dzisiaj wiele się uczymy, prawda?
— Fakt — przyznał Vimes.
— Na początek tego, że są dranie gorsi niż pan.
Tym razem uśmiechnął się Vimes.
— Ale ja bardziej się staram, Ned.
— Zna pan Carcera?
— To morderca. Zabójca z zimną krwią. Kanalia. I z mózgiem.
— I teraz to dojdzie do końca?
— Tak. Musi. Musimy to przerwać, Ned. To jedyna szansa. Skończy się tutaj albo wcale. Możesz sobie go wyobrazić na wolności teraz, kiedy zaprzyjaźnił się ze Snapcase’em?
— Owszem, mogę — stwierdził Ned. — Dobrze, że nie planowałem niczego na dziś wieczór, nie? Ale może mi pan coś zdradzić, sierżancie? Skąd pan wie to wszystko?
Vimes się zawahał. Ale w takiej chwili, co tu deliberować…
— Jestem z tego miasta — powiedział. — Tylko że, no… trafiłem na dziurę w czasie czy coś takiego. Chcesz wiedzieć? Przybyłem tu z innego czasu, Ned, taka jest prawda.
Ned Coates zmierzył go wzrokiem od stóp do głów. Vimes miał pancerz, ręce i połowę twarzy we krwi. W dłoni trzymał zakrwawiony miecz.
— Z jak dawna? — zapytał Ned.